No, to skończyłem Solfatarę. To jedna z tych lektur, po których głębszy oddech jest wskazany. Ze względu na rozmiar, ale i jakość. Tak się bowiem składa, że te dwie wielkości idą ze sobą w parze i, zdaje się, jedna wynika z drugiej.
Tym co jest tutaj najlepsze jest bowiem ten powolny przepływ z jakim tytuł się nad nami / obok nas / wokół nas przetacza. Przez pięć kolejnych tygodni odłożyłem na bok wszystkie inne powieści i wczytywałem się w Solfatarę i robiłem to, co ważne, bez pełnego zniecierpliwienia wyglądania za kolejnymi tytułami.
Maciej Hen tworzy bowiem wcale przyjazne środowisko dla dobrego spędzania w nim czasu. Dokładnie opisuje ulice, z pieczołowitością rozmieszcza na nich najważniejsze punkty na mapie. Dopilnował, by w piwnicznej restauracji było gwarno i aromatycznie, by w warsztatach malarskich występowała przepisowa ilość rupieci, a łaźnia pod burdelem była wystarczająco parna i ciemna. Nic nie stoi na przeszkodzie, by czytelnik zatrzymał się na chwilę i postał sobie na ulicy w słońcu XVII-wiecznego Neapolu (co czyniłem skwapliwie, mimo wrodzonej do słońca niechęci), bogata scenografia temu sprzyja.
Podobny zabieg zastosowano przy tworzeniu postaci. I tutaj autor zadbał o to, by z każdą z napotkanych postaci wiązała się jakaś anegdota, to grzeszki, to zasługi z przeszłości, dzięki którym ma się wrażenie obcowania ze złożonymi, żywymi postaciami. Ich losy zmieniają się wraz z narracją, na kolejnych stronach poznajemy nowe fakty, tak, że stosunek do niektórych postaci będzie ulegał zmianie wraz z postępem lektury. Niektóre z nich pojawiają się tylko na chwilę, dają poznać fragment swojej przeszłości, a potem znikają, bez uraczenia nas wiedzą o dalszych swoich losach (świetna postać Polaka).
Obie te dziedziny – miejsca i postaci – swój charakter i dokładny opis zawdzięczają sposobowi w jaki toczy się narracja. To jest kluczowy element całej Solfatary. Opowieść jest bowiem zapisem wydarzeń bieżących i wspomnień, dokonywanym przez niejakiego Fortunato Petrellego. Wiemy tylko tyle, ile wie nasz bohater, a że wie całkiem sporo i my wiemy wiele. Fortunato nie wie jednak wszystkiego, toteż na tak dobrze znanych mu ulicach Neapolu (i w jeszcze lepiej znanych wspomnieniach), co i rusz zdarzają się zaskakujące go (i nas) wydarzenia.
Tok jego opowieści to jest czysty miód, opowiada i delektuje się tym opowiadaniem, kiedy trzeba, czyni jakąś dygresję, porzuca główny wątek, by zająć się historiami pobocznymi… Często wyjawia czytelnikowi tajemnice, a opowieści o mijanych ludziach nieraz przybierają kształt plotek. Zdarza się, że ta albo inna postać zostaje bogato sportretowana jedynie za pomocą informacji o tym, co PODOBNO zrobiła.
Obyczajowa warstwa, to, co ktoś zrobił, podobno zrobił, albo chyba zrobił i jakim echem odpiło się to na salonach i na ulicy, nie jest wcale najjaśniejszym (albo raczej najciemniejszym) elementem opowieści. Pretekstem dla niej są rozruchy, wybuchające na ulicach Neapolu, którym Fortunato świadkuje. Oto lud powstaje i wywalcza sobie sprawiedliwość. Sprawiedliwość ta polega rzecz jasna (jak to w momentach gdy o tym co dobre, a co złe decyduje euforia i tłum) na terrorze i niekontrolowanej przemocy, a skierowana jest najpierw przeciw Hiszpanii, później zaś przeciw wszystkim osobom majętnym, lub o majętność posądzanym. Dostajemy tu mnóstwo dantejskich scen, masakr, samosądów, mordów, egzekucji. Zdrowy rozsądek gdzieś ginie, a ci, którzy starają się go zachować, często tracą go w parze z głową.
Dostajemy więc bogaty opis szarganych ludzkim sztormem ulic. Ale to, co ważne, to losy poszczególnych bohaterów wplecione w te wydarzenia. Rytm opowieści wyznaczany jest kolejnymi, robiącymi czasem wrażenie losowych, wydarzeniami z którymi i bohater i odbiorca muszą się liczyć, co jeszcze bardziej zwiększa pewnego rodzaju realizm. Fortunato rusza w miasto i plan jego dnia (a zatem wydarzenia na które czytelnik czeka) ulegają zmianie z powodu – dajmy na to – zatrzymania przez samozwańczą, wyzwoleńczą grupę wyrostków. Całość robi wrażenie precyzyjnego wycinka z prawdziwych wydarzeń. Gdy bohater traci z kimś kontakt, czytelnik także nie zna nie spisanych przez niego losów. Rzadko czytam powieści, w których niepewność kolejnych zdarzeń byłaby tak wielka. Wszystko znika w diabelnych oparach.
Jest zatem Solfatara (choć nie jest to jej zasadnicza treść, a raczej tło i pretekst dla opowieści) pewnego rodzaju refleksją nad ludźmi, nad społeczeństwem jako takim. Czy zbita grupa ludzi kierowana jakąś emocją, albo (co gorsza!) ideą albo (co gorsza!) szczytną ideą, rządzi się jeszcze jakąś logiką, czy też władzę nad nią przejął jakiś ponury rodzaj zbiorowej euforii, wypadkowa słów, emocji i myśli? Ilu z ogniście i zawzięcie protestujących w tym, albo innym marszu, nie do końca jest w stanie wyłożyć, po co tam przyszli i o co walczą. I nie piszę już o XVII-wiecznym Neapolu – przecież widzimy to codziennie w telewizji. Pewne rzeczy się nie zmieniają.
Pora zamykać tę pisaninę. Podsumowując, jest Solfatara żywym i tętniącym świadectwem pewnej niezmienności, jaka nas dotyka, wizytówką swoich, ale i naszych czasów. Zręcznie opowiedzianym, wciągającym, pełnym szelmostw, humoru, niegodziwości i okrucieństw (w odpowiednich proporcjach). Kilka rzeczy pominąłem, odsyłam jednak do bardziej spójnej recenzji Utracjusza sprzed nieco ponad miesiąca, wspólnie, ufam, rysujemy obraz w miarę różnorodny. Ahoj!