Type and press Enter.

Pisarska mafia / Józef Hen / Frigyes Karinthy

„Jaki ojciec, taki syn”, powiada staropolskie przysłowie. Zgodnie z jego literą potomstwo pisarzy chwyta się niekiedy rzemiosła ojców, czasem z ich błogosławieństwem, a czasem wręcz z przekleństwem. Opowiemy dziś o dwóch mniej znanych przypadkach takich ojców. Jeden z ich synów gościł już zresztą na pokładzie Statku, drugi zaś – dla symetrii – zagości za tydzień. A jako że inne przysłowie brzmi „Polak, Węgier, dwa bratanki”, skupimy się na przedstawicielach tych właśnie narodów. Proszę Państwa, oto Józef Hen i Frigyes Karinthy.

∞ ∞ ∞

Zacznijmy od książki opatrzonej podtytułem „Opowieść sensacyjna z XVII wieku”. Gdybyż obecna moda na kryminały mogła się przyczynić do popularności tej powieści! Niestety, nazwisko autora nie brzmi ze skandynawska ani nie mieści żadnych śmiesznych robaczków. Tymczasem dawno już nie czerpałem z lektury takiej przyjemności. Ostatnim razem chyba przy okazji obcowania z „Solfatarą”, dziełem pisarza pieczętującego się tym samym herbem co Józef Hen. I jak tu nie wierzyć w spiskową teorię o nierównym, reglamentowanym genetycznie dostępie do talentu?

O płynności „Crimen” przesądzają takie elementy jak potoczysty styl, smakowita językowa stylizacja czy żywe, wyraziste postaci. Ale to nie wszystko, bo jest tu sporo mądrości. I życia. Stroniąc od dwóch współczesnych plag literatury, czyli od przesadnego wydumania oraz od niepotrzebnego zadęcia, powoli snuje Hen opowieść, z której można stopniowo wyciągać wnioski o złożoności zjawisk, o człowieku jako procesie, który nigdy nie będzie skończony, a wreszcie i chyba przede wszystkim o tym, że człowiek moralny szuka rozwiązań, a nie wymówek.

Przy tym jest to fascynujące wejrzenie w historię Rzeczypospolitej oraz siedemnastowieczną obyczajowość. Oraz, co najważniejsze, uosobienie ideału, do którego dąży większość pisarzy, których rozsądek dorównuje talentowi, czyli pożenienie rozrywki z refleksją w niedoścignionych proporcjach.

∞ ∞ ∞

„Podróż wokół mojej czaszki” uprawia zupełnie inne poletko. Ciekawy to zresztą przypadek, gdy literat o uznanej renomie postanawia ująć w fabularne ramy własne doświadczenia związane z wykryciem, a następnie operacyjnym usunięciem guza mózgu. To właśnie zrobił Frigyes Karinthy, a jego relacja budzi uznanie swoim rzeczowym tonem oraz obiektywizmem. Choć bowiem autor określa siebie, również na kartach tej książki, jako przede wszystkim poetę, próżno szukać w „Podróży” dowodów jego artystycznej maestrii. Nacisk położony jest na jak najdokładniejsze oddanie przeżyć i uczuć pacjenta, nawet jeśli nie zawsze wystawiają mu one pochlebną opinię. Innymi słowy, rzecz traktuje o człowieku, nie o pomniku.

Przez tę hybrydę powieści, reportażu i autobiografii przewija się cała ówczesna węgierska śmietanka towarzysko-intelektualna i choć większość jej osobistości ciężko zidentyfikować współczesnemu polskiemu czytelnikowi, w kilku przypadkach jest to możliwe. Swoje pięć minut dostał na przykład Márai, z jednej strony jako ”jeden z najlepszych stylistów”, z drugiej jednak jako „Sándorek”, ofiara okrutnego żartu autora. Pojawia się również zaprzyjaźniony z autorem Kosztolányi, a także, co oczywiste, syn pisarza, czyli czternastoletni Cini.

Uczynienie samego siebie obiektem drobiazgowej, laboratoryjnej wręcz obserwacji to bez wątpienia ciekawy zabieg. Karinthy jest szczery, nie koloryzuje i nietrudno dać mu wiarę. Niespodziewanie jednak rezultat nie oszałamia. Przyjęta formuła sprawia, że wyznaniom autora nieco brakuje polotu. Sytuacji nie ratuje nawet symptomatyczna i wyraźna zamiana przedoperacyjnej trzeźwości w pooperacyjny, podszyty stoicyzmem dowcip.

Karinthy przeżył po operacji jeszcze dwa lata. I mimo że pierwsza połowa XX wieku generalnie była w Europie bardzo niespokojna, trudno mi się oprzeć przekonaniu, iż lepiej było jednak umrzeć w roku 1938 niż w 1940.

 

utracjusz

Na zdjęciu: Frigyes Karinthy i Dezső Kosztolányi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *