Type and press Enter.

Tętno / All this I do for glory / Colin Stetson

Spotkanie z twórczością Colina Stetsona to niemałe zderzenie. To pełna gwałtu, energii i surowości muzyka, przybierająca niejednokrotnie wcale ekstremalny wydźwięk. Jego dudnienie, jazgot, ryk są jak burzowa chmura, co i rusz znienacka przeszywana jasnymi blaskami niespodziewanie czystej, przejrzystej melodii. Cały ten huk ukradkiem przynosi zatem jedne z najsubtelniejszych brzmień jakie słyszałem. Czy nowy album, All this I do for glory potęguje mój zachwyt z słuchania poprzednich płyt wypływający? Pytanie retoryczne.

Nim się mu przyjrzę, dwie małe uwagi, wnoszące wiele światła we wrażenia z muzyki. Po pierwsze Stetson ogarnięty jest pewną manią nagrywania dźwięku w skali jeden do jednego. To, co możemy usłyszeć na płycie jest po prostu zarejestrowanym wykonaniem, bez większych ingerencji montażowych. Po drugie – oddech cyrkulacyjny. Podczas brania nosem wdechu muzyk wypycha policzkami zgromadzone w ustach powietrze, przez co zdarza mu się grać kilkunastominutowe utwory, bez słyszalnych przerw na wdech. Wszystko to sprawia, że muzyka Colina nabiera pewnego surowego, gwałtownego, ekstremalnego wręcz wydźwięku. Słychać stukanie i skrzypienie instrumentu (w rękach Stetsona saksofon to także instrument perkusyjny!), wdechy, tupanie… Takich rzeczy nie słyszy się na co dzień!

Nowy album to zbiór zaledwie sześciu dosyć długich i niesamowicie intensywnych utworów. Szybko zapadają w pamięć, są bowiem zróżnicowane pod względem tempa, barwy i temperamentu. Skromna ich ilość pozwala mi przyjrzeć się każdemu z nich z osobna i wylać kubeł swoich subiektywnych odczuć na Wasze głowy! To bardziej opis napotkanych krajobrazów niż rzetelna recenzja, weźcie to proszę pod uwagę. Ruszajmy!


1. All this i do for glory
https://www.youtube.com/watch?v=fSaVYSpqRNg

Słucham Stetsona już od jakiegoś czasu, zdążyłem więc zauważyć, że zwykł on stronić od wyraźnej rytmiki i melodyki. Pierwszy, tytułowy kawałek jest więc lekkim szokiem – przystępny i przyjemny motyw wygrywany niskimi tonami leniwie i ospale toczy się do przodu, sprzyjając pewnego rodzaju rozkołysaniu. Na pierwszy plan wypływa wyższe, wokalne „mruczenie”, harmonijnie wpasowane w podkład. I gdy już słuchacz, rozkołysany ową przystępnością zaczyna sobie myśleć, że oto przed nim łagodna i przyjemna płyta, po dwu i pół minucie dźwięki zaczynają lekko się wykrzywiać, pół tonu w górę, pół tonu w dół, a dźwięk instrumentu uderza w surowe, metaliczne i nieprzyjemne barwy. Jakaż przyjemność z łapania tych „lekko nietrafionych” melodii płynie! Cały utwór minuta po minucie zmierza w stronę metalicznego jazgotu, nie gubiąc przy tym swojego nieco sennego rytmu!

2. Like wolves on the fold.
https://www.youtube.com/watch?v=srBkjdjvoJg

Drugi utwór uderza znacznie większą intensywnością. Pojawia się pewna gonitwa dźwięków, niskie i wysokie tony przeplatają się ze sobą w połamanej rytmicznie kompozycji. Dźwięki są tu znacznie subtelniejsze – swego rodzaju jazgot pojawia się tylko jako przerywnik między kolejnymi odcinkami tego lekkiego i nieco niepokojącego marszu, narasta też w miarę zbliżania się do końca. Właśnie – lekko niepokojącego – ze względu na delikatne, podane jednak w dosyć dziwnych melodiach wysokie stetsonowe mruczenie, nadające całości lekko nawiedzony kształt. Coś pomiędzy wilczym wyciem a widmowym skowytem. Wszystko to: subtelność instrumentu, nawiedzone wycie i doprawiający wszystko w lekkich proporcjach jazgot, czynią Like wolves on the fold jednym z moich ulubionych momentów płyty.

3. Between water and wind.

Toż to istny walec. Utwór w całości rozpięty na niskim buczeniu i stukocie zaworów instrumentu. Wyższe dźwięki pojawiają się jedynie w postaci znów jakby odległego echa wycia dziwnych melodii, oraz jedynie zasugerowanych końcówek wysokich piśnięć, brzmiących tak jakby nie potrafiły przebić się przez tę ścianę niskiego, metalicznego, industrialnego wręcz dudnienia. Wszystko to wzięte w karby wspomnianego już, rytmicznego stukania, towarzyszącego słuchaczowi aż do końca (łagodniejącego zresztą).

4. Spindrift.

Pierwszy z promujących album utworów. Jego pojawienie się późną zimą odebraliśmy z siostrą (która to Stetsonem mnie zaraziła) z olbrzymim entuzjazmem. Moje wrażenia z utworu: to zdecydowanie najjaśniejszy moment płyty. W sensie takim, że zaczyna się od istnego, tonącego w echach ptasiego trelu, z którego powoli wyłania się mocna rytmika, która mimo wielkiej intensywności wypluwanych dźwięków, nawet na moment nie burzy tej łagodności towarzyszącej utworowi od samego początku. Jest tam jeden moment, w którym dźwięki uciekają lekko w górę powodując przepiękny zgrzyt. Poza tym zero jazgotu, jednolita, zrytmizowana fala lekko zaokrąglonych dźwięków.

5. In the Clinches.

Tytuł zapowiada jakoby przedostatni utwór na płycie miał trzymać nas w klinczu. Nic bardziej mylnego. In the Clinches to moment pewnego przełamania. Wcześniejsze utwory były albo subtelne i szybkie, albo wolne i ociężałe – tutaj ma miejsce swoista eksplozja! Eksplozja jazgotu, mocnych, zgrzytliwych dźwięków, które co prawda pojawiły się już w pierwszym i trzecim utworze, tutaj jednak nie ociągają się, a biegną co tchu w połamanej i poprzecinanej rytmice całości. Nie ma tu miejsca na najmniejsze subtelności, utwór dosłownie daje w ryj. Poza tym po czterech kawałkach trwających po sześć-siedem minut, ten króciutki, dwu i pół minutowiec wnosi doprawdy sporo świeżości, jest sposobnością do lekkiego orzeźwienia przed czekającym nas finałowym molochem!

6. The lure of the mine.

Wielka, cudowna i niesamowita kulminacja. Utwór bierze gonitwę i intensywność ze swojej poprzedniczki i wtłacza je w delikatne, pełne melodii wysokie dźwięki, które z czasem wzbogacać zacznie ciemniejszymi i niższymi (nie mniej jednak barwnymi) plamami, kilkakrotnie zmieniając natężenie i tempo… W jednolity wyścig dźwięków co i rusz wtrącane są tutaj niemalże z boku brane dźwięki, którymi łamie Stetson rytm całego utworu, co chwila pojawiają się też pełne jazgotu wybuchy. Wszystko to trwa trzynaście minut i mimo że intensywne jest od samego początku z czasem jedynie zyskuje na mocy i sile! „Zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie zaczyna rosnąć”. Niesamowity utwór! Nie sposób opisać tego przeplatania się kolejnych warstw, niskich, wysokich, łagodnych i brutalnych dźwięków!

_______________________________________________________

Koniec końców jest to niesamowita płyta. To coś zupełnie innego i świeżego, zupełnie odświeżające doświadczenie, wielka mozaika pełna jasnych i ciemnych, szarych i kolorowych plam, miejscami delikatna, miejscami pełna gwałtu i siły… Jakiekolwiek oceny sensu raczej nie mają, cała siła w wyjątkowości tej muzyki. Uwielbia się ją zatem albo (jako hałaśliwy jazgot) nienawidzi. Skala ocen jest więc dwustopniowa. Mowa moja jest „tak tak”.

Opisać tego nie sposób, jestem wobec płyty zupełnie bezsilny, a to, coście przeczytali w poprzednich akapitach to jedynie próba opisu moich wobec płyty odczuć, trochę relacja z zaobserwowanych wydarzeń, opisy tego wielkiego tętnienia… właśnie. Każda kolejna płyta Stetsona to jest wielkie tętnienie – w różnych rytmach, melodiach, na różnych wysokościach i w różnych natężeniach. Niemniej jednak to wciąż jest to samo bicie i tętnienie. Jak serce, które niezmiennie bije – od niemowlęctwa po śmierć, mimo tej jednostajności wpompowując w nas wszystkie możliwe różności i zdziwienia. Taka jest twórczość Stetsona. Namacalna, organiczna, bliska, pełna sprzecznych elementów… Gdy raz wejdzie, już nie wyjdzie, zagnieżdża się bowiem głęboko.

Wasz, jakże ukontentowany Paweł M.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *