Co jest prawdą, a co kłamstwem? Wszystko zależy od barwy szkła, przez które patrzymy. *
W 2015 roku Norman Lewis dopuścił się napisania reportażu o tyle nietypowego, że w jego centrum zdaje się znajdować nie tyle wartość merytoryczna, co ogólna refleksja o przemijaniu, nanizana na nić melancholii. Tak oto u reportażysty dało się dostrzec zacięcie eseistyczne.
Czego rzecz dotyczy? Krainy słońca, beztroski, wolności i rytmu flamenco. A raczej takiego jej oblicza, którego już nie ma. Dzieło nosi tytuł Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii. Opis dystrybutora głosi:
Zmęczony wojną brytyjski reporter zatrzymuje się w Farol, rybackiej wiosce położonej na hiszpańskim wybrzeżu. Egzystencja jej mieszkańców płynie w rytmie przypływów i odpływów morza. Żyją w niemal całkowitej izolacji, a wszelkie ich potrzeby zaspokajają spróchniały kościół, składnica rybacka, rzeźnik, sklep wielobranżowy oraz krawcowa, którą mężczyźni odwiedzają nadzwyczaj często. Głosy starego morza to opowieść o Hiszpanii z czasów, zanim stała się turystyczną mekką, nostalgicznej, niemal zabalsamowanej w starych zwyczajach.
I tu zaczyna się cały kłopot. Rozumiem nostalgię za dawnymi czasami, za spokojem i naturalnością, za niespiesznym rytmem życia i brakiem konieczności wystawiania się turystom na pokaz. Rozumiem niechęć do sztuczności oraz do zunifikowania świata zalanego betonem i plastikiem, gdzie błysk powierzchni jest ważniejszy od zawartości. Rozumiem tę warstwę krytyki kapitalizmu i natrętnej turystyki. Jednak tendencyjności nie zdzierżę.
Norman Lewis stworzył apoteozę życia rybaków w hiszpańskiej wiosce w czasach, których tło stanowiły obrazki kontrastujące z forsowaną przez niego idealistyczną wizją tejże krainy:
W Farol, gdzie wiele małżeństw dobrowolnie pozostawało bezdzietnych, a więcej niż dwójka dzieci była rzadkim wypadkiem, przeważały rodziny z jednym potomkiem. Mieszkańcy kociej wioski osiągali ten cel, zachowując seksualną abstynencję – wiele par sypiało w osobnych łózkach – oraz za pomocą środków dostarczanych przez curandero. Ilekroć się zjawiał, wyprawiał się na połów lokalnej odmiany małych, sprężystych gąbek, które można było znaleźć na płyciźnie. Potem je czyścił, odpowiednio formował i do każdego sprzedanego egzemplarza dołączał zapas profilaktycznej maści sporządzonej ze smalcu zaprawionego szalejem.
Dzisiejszym rybakom wiodło się niewiele lepiej niż ich przodkom w średniowieczu, ponieważ od ośmiu lat kolejne silniki rozmontowywano na części zamienne do innych silników, aż zabrakło tłoków, zaworów i wałów korbowych i pozostała tylko jedna łódź ze sprawnym, choć krztuszącym się napędem.
Mimo opisów jak powyższe, Lewis prezentuje Farol w taki sposób, jakby warunki życia nie stanowiły istotnego kryterium oceny wartości danych czasów.
No to stawiam pytanie, czy – mimo wszystkich grzechów kapitalizmu i nowoczesności! – postęp jako taki jest czymś złym jako idea? Tego typu scenki z życia rybaków są tu otoczone całą masą melancholijnych westchnień i narzekań, że idą zmiany, że nic już nie będzie takie jak dawniej, że czas przestał stać w miejscu (bo zjawił się kapitalista, który chce unowocześnić ten region). Pewnie, wszystko ma swoje zalety i wady, jednak aż takie roztkliwianie się nad brudem, smrodem i ubóstwem i czynienie z tego romantycznej wizji wiecznego bezruchu i upojnego zanurzenia w niepłynącym czasie skuteczniej wywołuje we mnie irytację niż prowokuje do wzdychania razem z autorem i mieszkańcami wioski. Krytyka kapitalizmu – niech będzie, lecz krytyka wszelkiego rozwoju przekracza granice mojej cierpliwości.
W efekcie – poza kilkoma momentami, w których refleksje o przemijaniu były na tyle uniwersalne, że udało im się rozbudzić we mnie pewną dozę przyjemności obcowania z nimi – przez większość czasu trudno mi było przebić się przez gawędziarski ton autora, przez niezliczone arkana sztuki rybackiej, sezony na sardynki, tuńczyki, kalmary, czy co tam jeszcze w sieci wpadło, bowiem nie miałam już motywacji w postaci treści, do której warto by było się przez ten ton przebijać. Niechęć narosła więc we mnie podwójna. Do dziś tylko Gabriel Garcia Marquez zdołał przekonać mnie do gawędy w literaturze (gdyż on zrobił to po prostu po mistrzowsku!) i nie natknęłam się jeszcze na innego gawędziarza, który w owej sztuce Marquezowi by dorównał – mimo że Głosy starego morza przez wielu są nazywane iberyjską wersją Stu lat samotności.
Irytację swą wylałam, aby dać upust poczuciu stania się ofiarą wszechobecnych zachwytów nad tą książką. Nie znaczy to jednak, że jest ona beznadziejna. Ciekawy w niej okazał się sam pomysł uchwycenia momentu zderzenia tradycji z nowoczesnością, spojrzenia na jakieś miejsce tuż przed wprowadzeniem do niego rewolucyjnych zmian. No i nie ukrywam, że skusiła mnie przede wszystkim Hiszpania – to za iberyjskim słońcem, nieokiełznaną beztroską i nieograniczonym poczuciem wolności chciałam podążyć. Byłam przygotowana na drogę wstecz (pojmowaną jako wgląd w przeszłość), jednak nie na wstecznictwo.
Zawód mój pewnie byłby mniejszy, gdybym nie dała się zawczasu zwieść zachwytom nad tą pozycją. Jeśli więc przebrnęliście przez moje wylane żale, macie szansę na proces odwrotny. Czytajcie więc! Teraz może być już tylko lepiej…
Ewa Wasiak
PS
Ani odrobinę nie zraża mnie to do Wydawnictwa Czarne, niezmiennie niezastąpionego w dziedzinie reportaży.
* Wszystkie cytaty pochodzą z książki:
Norman Lewis, Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015.
Zdjęcie:
https://www.google.pl/url?sa=i&rct=j&q=&esrc=s&source=images&cd=&cad=rja&uact=8&ved=0ahUKEwjI9J24-MfUAhXEDpoKHQNPBHkQjRwIBw&url=https%3A%2F%2Fpl.wikipedia.org%2Fwiki%2FSie%25C4%2587_rybacka&psig=AFQjCNEODoFHCLjn7scp430Wh88NsbDpPA&ust=1497894032283428