Jakiś czas temu, mniej więcej przed dziesięciu laty, zostałem bez reszty porwany przez muzykę Johnny’ego Casha. To taka muzyka, która żyje z człowiekiem – bo tam jest wszystko, co człowiek młody i niemłody przeżyć mógłby: i pęknięte serca i radości i tęsknoty i obawy i miłości… i śpiewał to człowiek już stary, który przeżył to wszystko. A ja, przekraczając wiele z tych rzek po raz pierwszy, niesamowicie doceniałem to niezwykłe towarzystwo, poczucie, że ktoś już tędy szedł. I na fali tej fascynacji, tego poczucia, że znalazłem muzykę z jakąś dodatkową, ważną dla mnie warstwą, zacząłem szukać rzeczy podobnych. I chyba największym owocem tych poszukiwań było spotkanie Williego Nelsona na świeżej jeszcze wówczas płycie Moment of Forever.
Nelson z miejsca porwał mnie jednym kawałkiem, w dodatku podkradzionym, bo oryginał wykonywał dawno temu Dave Matthew’s Band, chodzi o Gravedigger. O ile wykonanie oryginalne jest „zaledwie” świetne i porywające, o tyle wersja nelsonowska jest dosłownie druzgocąca. Stary już mężczyzna (muzyk miał wówczas 75 lat) stoi w głębokim dole z łopatą, cały umorusany i brudny, patrzy z nadzieją w górę i śpiewa: „Grabarzu! Gdy będziesz kopał mój grób, nie kop proszę głęboko, tak żebym czuł, jak pada deszcz!”. W teledysku odbywa się pogrzeb, a wokalista odgrywa po kolei każdą z ważnych ról, od grabarza, przez duchownego, aż po denata. Wszystkich nas to czeka. Najmocniejszy tutaj moment umieścił Dave Matthew, gdzieś między refreny wciskając starą angielską rymowankę z korzeniami w Tańcu Śmierci, odpowiednik naszego Kółko graniaste. To połączenie – ciężkiego tematu, dziecięcej rymowanki i pogody, nieustannie brzmiącej w głosie śpiewającego, to rzecz zjawiskowa. Koniecznie trzeba zobaczyć i usłyszeć!
Gdy sięgnąłem po resztę płyty, szybko okazało się, że ta mieszanka pogody ducha, myśli o przemijaniu i życiu, oraz dobrego humoru, trwa w zasadzie nieprzerwanie od pierwszego do ostatniego utworu. Pięćdziesiąty szósty (sic!) album amerykańskiej gwiazdy country to zbiór utworów podebranych i własnych, równomiernie rozłożonych, tak, że każde zwolnienie, każda zmiana nastroju, są po chwili rekompensowane przeciwieństwem, dzięki czemu żaden z elementów tutaj nie dominuje. Choć pojawiają się tu smutniejsze momenty, po chwili gaszone są tymi pełnymi nadziei, a jeśli album na chwilę wpada w tony poważne i podniosłe, zaraz łagodzi je humorem i dystansem. Chyba trzeba rzeczywiście przeżyć trochę czasu, żeby stworzyć tak równą rzecz, odpowiednią na każdy czas. Jak napisała Leonora Carrington: nie można ufać ludziom poniżej siedemdziesięciu i powyżej siedmiu lat. Zasada ta dość dobrze odbija się w muzyce, nie ma tu pozowania, nie ma zaciemniania i nadzieja brzmi głośniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Cholernie łatwo mówić, że życie jest trudne / ale każdy przecież dostaje swoją porcję blizn / jeśli idzie o mnie, chciałbym podziękować swoim szczęśliwym gwiazdom / bo żyję i jest mi dobrze. Takie słowa usłyszymy w utworze I’m alive, i jest to pogoda, z którą ciężko polemizować. Przecież powiedzieć staruszkowi, że nie wie, o czym śpiewa, albo że łatwo mu mówić, byłoby rzeczą raczej śmieszną. Skoro przy śmiechu jesteśmy, to i tego tutaj nie brakuje – jednym z utworów promujących płytę jest You dont’t think i’m funny anymore, utrzymany w rdzennym country, cokolwiek zabawny moment, z którego wynieść można, że umiar we wszystkim to rzeczywiście największa z cnót. Zwykłem padać na ziemię i udawać atak serca / ale nawet ja twierdzę że to nie jest już śmieszne.
Wartym wyróżnienia miejscem jest też The Bob Song, pieśń podprowadzona duetowi Big & Ritch, utrzymana w szantowej konwencji opowieść o starym, zapitym piracie Bobie, który mimo hulaszczego i awanturniczego życia ma pewne wartości, bo twierdzi na przykład, że lepiej robić miłość niż wojnę i że chociaż lepiej mieć miliony, niż nic, to mimo wszystko lepiej być szczęśliwym, niż mieć cokolwiek.
Jeszcze o jedno miejsce zahaczę, jeszcze jeden moment, powiedziałbym, że kulminacja całej płyty, ale nie byłoby to szczęśliwe określenie, bo mowa o pierwszym utworze: Over You again. To, co najlepsze dostajemy na dzień dobry. Opowieść o tym, że znów musimy coś przerobić, przejść razem, odchorować, długa, melodyjna, piękna. O zmęczeniu i braku sił i o miłości / przyjaźni, czymś, co mimo wszystkie te trudności trzeba przerobić, coś, przed czym uciekać nie można. I chyba dobrze, że płyta właśnie tak się zaczyna, całym tym ciężarem – później jest tylko lżejsza, pogodniejsza, nawet gdy mowa o kopaniu grobów. Ale to nie jest zły ciężar.
Po dziesięciu latach, Moment of Forever to wciąż jedna z ważniejszych płyt jakie słyszałem. Dlaczego? Może chodzi o tę relację z Williem, którą sobie zbudowałem. Mam wciąż niepoukładane rzeczy, za które trzeba się zabrać, a on klepie mnie po plecach i mówi – no zobacz, to zawsze jest trudne. Ale przestańmy się już wygłupiać. I wciąż mogę widzieć tę wielką pogodę i nadzieję, o których śpiewa stary już człowiek, o którym wiem, że nie kłamie i że wie, o czym śpiewa, pogodny nawet, gdy mowa o własnym grobie. To jest niesłychane. Ale jeśli komuś potrzeba muzyki, która mówi prawdę i nie pozuje, to to jest jedna z pierwszych płyt, po które warto sięgnąć.
A co do Williego, to jakiś czas temu wróciłem do niego i byłem w olbrzymim szoku. Otóż mimo słusznego już wieku (w kwietniu kończył 86 lat, urodził się dokładnie tego samego dnia, co moja babcia, którą tu pozdrawiam!) nagrywa dalej i od czasu, w którym Moment of forever było nowością (a wciąż uważam ją za płytę świeżą…) ukazało się już 13 (słownie: TRZYNAŚCIE) jego nowych płyt! I wiadomo – to nie są jakieś przełomowe i odkrywcze dzieła, ale każda z nich jest dobra i jasna i piękna. Określenie „muzyczna emerytura” brzmi trochę jak żart, prawda? Tak trzeba żyć.
niesławne p