Tove Jansson jest w Polsce (i chyba na całym świecie) kojarzona dosyć jednoznacznie, skojarzenia te jednak pomijam, bo choć są dobre, trzeba odstawić je na bok, gdy trzymam w rękach Słoneczne miasto, utwór tak od nich odległy. Mama Muminków, ze świata dziecięcych wyobrażeń przenosi się na drugi biegun, od młodości przeskakując do starości.
Akcja książki toczy się w Saint Petersburgu na Florydzie, pod niebieskim niebem, rzut kamieniem od złotych plaż, w miejscu tak odległym i innym od rodzinnej Finlandii autorki. Książka umieszczona jest w okolicy zamieszkanej niemal wyłącznie przez starszych ludzi, spędzających tam swoje emerytury. Można by uznać, że to istny raj na ziemi, doskonałe miejsca dla strawienia ostatnich lat życia.
Tove oprowadzając nas po okolicy stwierdza, że to miejsce wyjątkowo spokojne i ciche, że nawet karetki jeżdżą tam rzadko i bez sygnału. Pojawia się tu pewne pęknięcie. Ameryka w oczach Europejki. Czy Jansson dostrzegała to samo, o czym pisał Czapski w swoim Tumulcie i widmach? Kult młodości i piękna, wygody i sukcesu, wyparcie instytucji śmierci na margines świadomości? Zdaje się, że tak, i jakże mocno wybrzmiewa to w tym zdaniu, w tych karetkach jeżdżących bez sygnału, tak, by nie przypominać pensjonariuszom o naszym ostatnim czasowniku. Pobyt w Butlers Arms (pensjonacie – miejscu akcji) ma przebiegać spokojnie i przyjemnie.
Oto galeria niezwykłych charakterów: siedzą w ustawionych w półokrąg bujanych fotelach na tarasie swojego pensjonatu. Jedni zrzędliwi, inni złośliwi, kolejni pielęgnujący swoje paranoje, jeszcze inni górujący nad wszystkim w wysoko wyrosłym przeświadczeniu o swojej wielkości… Wszystkie te cechy są przerysowane, naznaczone tą grubą linią, która wraz z czasem nakreśli nas wszystkich. Napięcia między bohaterami, przełamywanie własnych oporów – to pole najważniejszych wydarzeń w Słonecznym mieście.
Stale towarzyszy mi wrażenie pobytu w swego rodzaju czyśćcu. Wszystkie działania, mimo wyraźnego usystematyzowania, ułożenia w zwyczaje i harmonogramy, nie tracą wydźwięku pewnej tymczasowości. Życie w St. Petersburgu nosi pozór przedłużonych wakacji. Powieść toczy się rytmem życia swoich bohaterów, ten z kolei podporządkowuje się ich zwyczajom i ich zazębieniom.
Ta senność z jaką suniemy prze kolejne rozdziały, ten specyficzny rytm Słonecznego miasta, sprawiają, że wszystkie zdarzenia zdają się płynąć jednym ciągiem. Śmierć pary pensjonariuszek albo przyjazd słynnego gwiazdora dawnych lat, wszystko to zdaje się mieć taką samą wagę jak każde inne zdarzenie. Tove pisząc swoją opowieść, tyle samo uwagi poświęca śmierci, co opisowi obiadu, albo listów pisanych przez jedną z bohaterek.
Czas w Słonecznym mieście zdaje się stać w miejscu. Obserwujemy jakby inny, oderwany od naszego świat. W momencie, gdy do jednego z pensjonatów przyjeżdża znana gwiazda rewii, wszyscy mieszkańcy żyją tym doniosłym wydarzeniem. Ale tuż obok są młodzi ludzie, nie mający pojęcia o wielkiej sławie nowego mieszkańca… Symbolicznie rysuje to linię między dwiema sąsiadującymi ze sobą rzeczywistościami. Jedna z nich zdaje się żyć w ustawicznej przeszłości, druga zaś w stałym oczekiwaniu na mającą nadejść wielką przyszłość. Raz na jakiś czas, między tym co było, a tym co dopiero będzie, pojawia się coś na kształt teraźniejszości. Dialog między dwoma światami.
Ten świat, świat Słonecznego miasta dzieje się gdzieś obok, poza pędzącym na złamanie karku nurtem współczesności. Trwa zawieszony, niejako w dziwnej, czasowej próżni, gdzie z jednej strony nie dzieje się już nic, z drugiej jednak, dzieje się wszystko, co ważne i piękne. To dobra lektura. Nie przez mnogość wydarzeń, czy ciekawość historii, a właśnie przez tę możliwość podejrzenia trochę innego świata.