Type and press Enter.

Lektury uzupełniające #10 Jak algebra i abrakadabra

Książka: Ostatnia podróż Sindbada Żeglarza; Autor: John Barth; powód czytania: ulubiony pisarz

Tytułową podróż po angielsku odbywa kto inny, Somebody The Sailor – Ktoś – Simon Behler – Sindbad Ciągle w Tarapatach – żebrak z Baśni tysiąca i jednej nocy – imiennik wpuszczony przez Sindbada Żeglarza na ucztę – zagubiony topielec z innego świata. Ta rozbieżność tytułów pokazuje jak trudnym zadaniem jest tłumaczenie Johna Bartha, intelektualisty grającego na słowach własną melodię – Somebody i Sindbad to onomatopeja, jak tu nie pasuje nasz dosłowny, lecz miękki, krótki Ktoś (i nie jest to w żadnym razie narzekanie na pracę Wiesława Marcysiaka, tłumacza książki).

Wybór polskiego tłumacza wprowadza nas od razu w świat Szeherezady. Na kolejnych ucztach będziemy słuchać opowieści o sześciu podróżach Sindbada i sześciu podróżach Simona i śledzić przygotowywania do podróży siódmej. Podobnie jak Baśnie Tysiąca i Jednej Nocy jest to opowieść o opowiadaniu opowieści. Narratorzy zmieniają się często (w opowieściach Simona przeplata się ja, my, on – czasem w jednym akapicie), głos zabierają postacie drugoplanowe (gdyż mylimy się wszyscy jest to opowieść o Jaydzie Kairce). Przydatne słowa to postmodernizm, autotematyzm i metafikcja.

Podróże Sindbada to wyspy będące śpiącymi wielorybami, jaja gigantycznych ptaków, olbrzym ludożerca albo makabryczny Morski Starzec. Atrybutami podróżnika są Ostatnia Balia Ratunku i Turban Przetrwania.  Podróże Ktosia to opowieści obyczajowe, kawałki życia, gdzie ocean może być tylko tłem, w którym tonie amerykański żołnierz. Zaczarowany przedmiot to zegarek.

Ale słuchacze wiedzą swoje. W tym świecie to Sindbad mówi zwięźle i przekonująco, a jego Gość w Tarapatach wymyśla niestworzone historie i nie umie wyciągnąć z nich konkretnej nauki. Bo każdej podróży Sindbada towarzyszą cztery lekcje – jak najważniejsza  z tej pierwszej – każda wyspa może się okazać śpiącym wielorybem.

Sformułowanie „ostatnia podróż”  to metafora oczywista, zresztą Niszczący Rozkosze, Znajomy Nieznajomy otwierają opowieść – Szeherezada i Simon Behler opowiadają swe historie samej śmierci.

Na początku podział miedzy dwoma czasami jest wyraźny, Sindbad  przypomina swego baśniowego odpowiednika, Simon Behler opowiada o chłopcu, którym kiedyś był.  Ale już drugie podróże niosą pęknięcie. W końcu pochłonie ono obydwu opowiadających.

Trzeba przeczytać Bartha, żeby się przekonać w jak przerażającą postać można przekształcić Sindbada, albo jak złowieszczo może brzmieć morał z podróży czwartej -żeby ludzie byli zawsze dla siebie ludźmi. I jaka to fenomenalna metafora, te podróże co zawsze zaczynają sie w Basrze, w których zawsze trzeba się zgubić, żeby coś znaleźć, te przestrogi -nauki , wyciągane z kolejnych morskich wypraw, tak przydatne, tak absurdalne, tak doskonale stosowane choć kompletnie pozbawione sensu. I choć pozostajemy w świecie baśni, Sindbadowi przydarza sie to, co opowiadała Szeherezada, nam jeży się włos na głowie.

W podróżach Simona jest zwyczajniej (choć literacko równie fascynująco). Ta pierwsza to historia inicjacji seksualnej. Opisanej bardzo pięknie, z ogromną dawką nostalgii i czułości. Przyznam, że wzruszyła mnie erotyka tego fragmentu. Oczywiście Barth lubi zgrzyty, jego czytelnik zawsze czymś oberwie.

Potem jednak podróże Simona mówią nam wyraźnie to, co szereg literackich metafikcji uczynił już w pewien sposób prawdą pospolitą:  życie jest tylko opowieścią, przeszłość ma kształt słów, sam sobie nadajesz imiona, przyszłość i teraźniejszość nie istnieją przecież, nie wpłyniesz na Nic, a w teraz zawsze dryfujesz, nawet gdy wiosłujesz zawzięcie. „Historia twojego życia to nie twoje życie, to twoja historia” (choć to cytat z innej powieści Bartha).

Pod wieloma względami Ostatnia podróż Sindbada Żeglarza przypomina najbardziej znaną powieść Bartha – Bakunowy faktor. Zaczynając od miejsca, bo to dwie powieści marylandzkie (hrabstwo Dorset- miejsce urodzenia Simona Behlera, wiernemu czytelnikowi Bakunowego faktora musi kojarzyć się z lądowaniem marynarzy Johna Smithsa). Poprzez piratów, morskie podróże i szaleńczy wir przygód.  W jednym z wywiadów (udzielanych przez Bartha raczej skąpo)  pisarz stwierdził, że jego powieści -ich koncept nie zaczyna się nigdy od świata ani od bohatera, ale od kształtu, obrazka ewentualnie (Henry James chciał napisać powieść w kształcie klepsydry, Flaubert -powieść o niczym). Dla mnie obie te powieści to trąby powietrzne, spirale, zaczynamy na zewnątrz do przebiegnięcia szmat drogi, nie sposób wyobrazić sobie końca, a jest on przecież tylko punktem, bardzo blisko od każdego centymetra najdłuższej trasy. W tej, być może skomplikowanej, przenośni, zawarta jest między innymi pochwała precyzji Bartha, obie powieści są jednocześnie chaotyczne i misterne, to szaleństwo z metodą. Myślę, że ta precyzja jest pochodną wyraźnej filozofii pisarskiej, to opowieść, czasem nawet słowo (to widać w Ostatniej podróży, ale jeszcze silniej w Zagubionym w labiryncie śmiechu) są tu najważniejsze. Rządzą się prawami wewnętrznymi i narzucają pisarzowi swoje warunki – nie zostawiają odrobiny miejsca na kokieterię wobec czytelnika czy ustępstwa wobec praw rynku. (Tu przypomina mi się anegdota opowiedziana przez Milana Kunderę: Dostojewski pisząc Biesy wiedział, że opowieść wymaga by Stawrogina ożenić, ale nie wiedział z kim, więc próbował, pisał kilka razy żeniąc naszego bohatera z kolejnymi kobietami; gdyby przyznawał sobie -autorowi prawo wyboru w tej kwestii, nie musiałby się do tej pisaniny uciekać, tymczasem tak naprawdę postawił się w pozycji posłańca, musiał sprawdzić, co opowieść chce opowiedzieć.) Barth przypisuje opowieści wartość bezwzględną.

W obydwu książkach bohater jest niejako podwójny, w pierwszej uzupełniający się i w jakiś sposób sobie niezbędni: określony ściśle Ebenezer (Poeta i Prawiczek) i przebierający w maskach Henry; w drugiej dwóch Sindbadów, Gość i Gospodarz, okrutnik znający dobrze swoje historie i wiecznie szukający siebie pisarz – połączeni pozorami i piękną Jasmin. W obydwu książkach  to Ci „bohaterowie bez właściwości” przemawiają głosem Bartha, wygrywają.

To co różni obie książki również jest niezwykle ciekawe, Bakunowy faktor pisał człowiek niespełna trzydziestoletni (co niezmiennie budzi we mnie oszołomienie), Ostatnią podróż pisarz siedemdziesięcioletni. W pierwszej życie jest zagadką, przygodą, wyborem, w drugiej nieskończonym poszukiwaniem. Bakunowy faktor czasem aż wibruje radością, Ostatnią podróż chwilami przepełnia znużenie (okoliczności fantastyczne i swawolne, ale beznadziejne).

Silnie przemawia w Ostatniej podróży tendencja Bartha do radykalnego naturalizmu. Żadne wydzieliny ludzkiego organizmu nie zostaną w opowieściach pominięte: ekskrementy, plwociny, wymioty czy w końcu i może najbardziej szokująca w tym zestawie, (bo w literaturze najrzadsza) miesiączka. Ale to wcale nie naturalizm fizjologiczny najsilniej testuje tu odporność czytelnika. Już wspominałam, że to „niewinne” okrucieństwo opowieści Sindbada jeży włosy, drugi takim elementem, który każe nam się zmierzyć z własnym przekonaniem o tym co moralne i uzurpowaniem sobie praw do sądów, są motywy kazirodcze. 

I w końcu, choć może żeby namówić przyszłych czytelników od tego powinnam była zacząć, Ostatnia podróż Sindbada Żeglarza to powieść przepełniona erotyką (proszę się nie bać, nie kazirodczą). To oczywiście prosta pochodna Baśni z tysiąca i jednej nocy, które również erotyką stoją (znaczący dobór słów). Przy czym przyznam, że ja niedoczytane Baśnie i ich erotyzm wspominam jako nudne, natomiast Barth, cóż… zbyt jest sugestywny, żeby nużyć. Jest to znakomity miszmasz baśniowo- naturalistycznej estetyki (te wszystkie zabby i wahaty!). Dosłowności i poezji, melancholii i pożądania. Zresztą ujmując to z odpowiedniej strony, cała książka jest poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie: jest czy nie jest Jasmin – córka Sindbada, dziewicą? (I doprawdy ujęło mnie stwierdzenie, że jedyną niezainteresowaną -wręcz znudzoną – i pytaniem i odpowiedzią, jest sama Jasmin).

Ostatnia podróż Sindbada (choć naprawdę Ktosia) Żeglarza to trudna książka. Po pierwsze ze względu na „zgrzyty” – te momenty kiedy trzeba przystanąć i się zastanowić nad tym co się czyta, ułożyć sobie w głowie pozornie niepasujące obrazy. Tu bohater, który budzi największe współczucie może być jednocześnie najgorszym draniem, dobra i wrażliwa dziewica, pragmatyczną egoistką. Bohaterski czyn popisem okrucieństwa, a okrucieństwo sposobem pocieszenia. Do tego bardzo silnie wpływa na czytelnika nastrój przemijania i pożegnania. Jest też trudna ze względu na język, wspominałam o zmieniających sie narratorach, do tego mamy kontrasty ze słów rodem z baśni i potocznych współczesnych i , dość często, bardzo długie, bardzo skomplikowanie złożone zdania. To nie są przypadkowe eksperymenty literackie, ten język służy wyraźnemu celowi, tworzy dodatkową warstwę miedzy czytelnikiem a opowieścią, usamodzielnia opowieść jako niezależny byt, bo to przecież metafikcja, literatura autotematyczna, klasyczny postmodernizm (przydatne słowa).

Jest też cechą geniuszu Bartha umiejętność wkładania w jedną i tę samą rzecz nieokiełznanej metaforyczności i uziemionego konkretu (Pewnego razu, w sobotę, we wtorek) – to świetnie widać na przykładzie Simona Behlera starszego pisarza ze stanu Meryland -jak nie dopatrywać sie w nim samego Bartha (Johna Simmonsa), nie zastanawiać ile ze swego życia podarował Behlerowi?, a jednocześnie tytułowe imię Simona to Ktoś, do tego nie ma on wyraźnego charakteru (któż by chciał tak przedstawić siebie?), wiecznie szukający, zawsze pozostaje trochę obok, to czemu oddaje się w książce to permanentne opowiadanie. Człowiek transparentny. Ktoś opowiada historię, każdy może być Ktosiem.

Wspaniałą klamrą spina też Barth wszystkie te podróże, zakończenie, które przynosi odpowiedzi jakich się spodziewaliśmy i tak jest kompletnie zaskakujące. Ostatnie sto pięćdziesiąt stron opowieści, w pełnej baśniowej aurze, z całym baśniowym okrucieństwem, i charakterystycznym barthowym naturalizmem, jest jednocześnie niewiarygodnie romantyczne. A my ponownie odkrywamy to, co podejrzewaliśmy na początku: ta książka to pożegnanie.

 A ja po tej długiej recenzji (czytałam trzy tygodnie, myślałam przy tym całkiem sporo, więc proszę mi wierzyć, streszczałam się!) pożegnam się cytatem (odrobinę sparafrazowanym)

„Cały świat istnieje, gdy my jesteśmy tutaj: tygrysy w dżungli, Chińczycy w Chinach, wieloryby w oceanach globu”

Ciągle zaczerwieniona od własnej retoryki (to też cytat, podobnie jak tytuł)

Agnieszka Ardanowska

Obraz tytułowy: Gustaw Dore Sindbad Żeglarz i epizod z podróży piątej, ilustracja z Baśni z tysiąca i jednej nocy, Galland-Paris, 1865; za wikimedia commons

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *