Type and press Enter.

Płytowe wykopki / Queens of the Stone Age, …Like Clockwork

Lada moment odbędzie się premiera siódmej płyty Queens of the Stone Age i jakieś podskórne przeczucie każe mi ufać, że będzie to wydarzenie cokolwiek warte uwagi. Czemuż by wyczekując i wyglądając go, nie umilić sobie tego, chwilą wspomnień o płycie poprzedniej? Cztery lata temu, po sześcioletniej przerwie, światło dzienne ujrzał szósty studyjny album grupy, …Like Clockwork, wydawnictwo z wielu powodów niezwykłe.

Przede wszystkim ważne jest tutaj jego miejsce w dyskografii – cofnijmy się odrobinę w czasie, żeby móc je właściwie dostrzec. Zespół Josha Homme’go, debiutujący w 1998 roku, przez kolejne lata tworzył będzie z niezwykłą częstotliwością i obfitością. W ciągu niespełna dekady powstanie pięć świetnych albumów, w tym dwa, tworzone we współpracy z Davem Grohlem, Markiem Laneganem i Nickiem Oliverim (Rated R i Songs for the Deaf) wydane na przełomie wieków, ocalą rocka.

W wyniku intensywnej pracy nad kolejnymi albumami, w 2007 roku QOTSA nie musieli już niczego udowadniać i niczego osiągać. Nagrania z przeszłości na stałe wpisały ich do historii rocka, przez zespół przewinęły się mniejsze i większe legendy, grupa zdążyła okryć się zarówno sławą, jak i niesławą… I dwie ostatnie płyty (Lullabies to Paralyze i Era Vulgaris) choć świetne, zdawały się potwierdzać to podejście, czas wchodzenia w pewną stagnację, w którą przecież większość zespołów wpada po tym, jak już wyszumi się na pierwszych płytach. Dla niepoznaki nazywamy to „dojrzałą fazą twórczości”. Bzdury.

Po Era Vulgaris, wydanej w 2007 roku, następuje sześć lat ciszy (bez zmiany tempa zespół wydałby w tym czasie trzy kolejne płyty!), po drodze pojawia się kilka projektów pobocznych, w które mózg i serce grupy, Josh Homme się angażuje i w końcu w 2013 roku docierają do nas wieści o tym, że lada moment usłyszymy nowe, stare i dobre Queens of the Stone Age! Cóż to było za oczekiwanie!

Czegośmy wówczas czekali? Ciężko powiedzieć. Półtorej dekady grania i powrót po dłuższej przerwie… Chyba spodziewałem się, że zespół będzie starał się z wszystkich sił powrócić do „starych dobrych czasów”, wbić się w brzmienie płyt sprzed kilkunastu lat. To, co dostaliśmy, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Homme dał sobie spokój z patrzeniem w przeszłość (wbrew poradom pewnego Guźca: „trzeba wziąć i rzucić siebie w przeszłość”) i postanowił dać odważny krok do przodu, nagrać płytę zróżnicowaną, melodyjną, przyjemną… ŚWIEŻĄ!

To rzecz naprawdę niebywała, żeby jakikolwiek zespół, mając za sobą piętnaście lat grania (to niby niewiele, ale miejmy w pamięci obfitość pierwszej dekady) i pięć fantastycznych płyt (w tym takich, które noszą miano legendy), oraz pierwsze oznaki pewnego skostnienia, był w stanie wrócić po dłuższej przerwie, nie tylko sięgając do poziomu swoich najlepszych lat, ale wręcz go przeskakując bez powielania dawnych rozwiązań! A dokładnie coś takiego zrobili Queensi w 2013 roku.

I zgoda, być może album nie ma nowego, lepszego Go with the Flow ani Song for the Dead, ale jest zbiorem dziesięciu piosenek utrzymanych na jednolitym, niesamowicie wysokim poziomie. Wcześniejsze płyty zawsze zawierały utwory nierówne, na każdej znajduję kawałki i to po kilka, które zwykłem omijać, których, po prawdzie, nawet za dobrze nie pamiętam. Tutaj nie omijam żadnego. …Like Clockwork na całej długości, przez całych swoich 45 minut, nie nuży nawet przez moment!

Przebiegnijmy wzrokiem przez listę utworów, wyszczególnić trzeba by tutaj w zasadzie każdy numer, z konieczności wybiorę jedynie kilka ulubieńców. Jest tam I Sat by the Ocean, ogrywany dość obficie przez radiową Trójkę przed kilku laty. Utwór promował płytę i nic dziwnego, w ucho wdziera się bowiem taranem! Rozkołysany i rytmiczny, już w pierwszej sekundzie, bez pardonu wchodzi z pełnym brzmieniem, kopniakiem drzwi wyważa. Cała jego melodyjność i rytmika kontrastują jednak z tekstem cokolwiek smutnym: I sat by the ocean, and drank a potion, baby, to erase you. W tonie tym utrzymuje się utwór następny, zupełnie zmieniając przy tym brzmienie: dostajemy bowiem rozpiętą na klawiszach, spokojną i wolną balladę, Vampyre of Time and Memory, rozkręcającą się z czasem, nie tracącą jednak aż do końca melancholijnego kołysania i niesamowitej melodii. W tle pojawiają się motywy grane na syntezatorze, nadające całości dziwny posmak utworu sprzed trzydziestu lat. Wszystko to, w powiązaniu z Joshem wyznającym rzewnie: I Feel no Love, tworzy balladę w zasadzie doskonałą.

W dalszej części trafiamy na zdecydowanie najszybszy i najmocniejszy moment całego wydawnictwa: My God is the Sun. Szybki i jednocześnie ciężki utwór, rytmicznie jęczące gitary, chórki w tle, wszystko to przywodzi na myśl jakąś gonitwę pod rozpalonym słońcem. Dalej znajdujemy Fairweather Friends, w którego nagraniu gościnny udział wziął sam Elton John. Świetnie brzmią tutaj dialogi między gitarą i klawiszami, a całość jest szalenie melodyjna, trudno dziwić się, że Josh zapędził się z jednym, nadliczbowym powtórzeniem refrenu, tak dobre rzeczy winny trwać dłużej.

Dalej Smooth Sailing, utwór z pewnością najbardziej zadziorny, brzmiący jak jeden wielki majak (zachęcam do sprawdzenia teledysku, potwierdza on to skojarzenie. No i dwie ballady zamykające płytę: I Appear Missing i tytułowa …Like Clockwork na deser. To są, absolutnie poważnie, jedne z najlepszych utworów w piętnastoletniej historii zespołu. Ile wzruszeń ile emocji im towarzyszyło, tego nie zliczę. Everyone, it seems, has somewhere to go, and the faster that world spins, the shorter the lights will glow. And I’m swimming in the night, chasing down the moon. The deeper in the water, the more i long for you.

Od czterech lat, bez wyjątków, bierze mnie za każdym razem. Cała płyta. Kolorowa i zróżnicowana, pełna zmian, różnych nastrojów (z przewagą smutków), od wolnych i poruszających ballad, przez melodyjne kołysanie, aż po szalone i ostre galopady. Słów niepotraf. Do sięgnięcia po płytę w zasadzie nie ma co zachęcać: za najlepszy argument do oddania jej swych uszu posłużyć może w zasadzie każdy, losowo wybrany utwór znajdujący się na niej.

Gdy tak cofam się w czasie i wspominam ten, już kilkuletni album, niezwykle pozytywnie nastawiam się na czekającą nas lada dzień premierę jej następczyni. Zespół idzie w dobrą stronę, udowodnił, że wcale nie musi wracać do korzeni, żeby rozbić bank, że lepiej iść do przodu. Odwaga z …Like Clockwork to dobry, naprawdę dobry znak dla Villains. Czekam!

Wasz Paweł M.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *