Type and press Enter.

Planeta LEMa / Felietony ponadczasowe

Moda na Lema nie przemija. Jest w tym jakiś przekorny promyczek światła, że dookoła ziszcza się to, co Lem wieszczył, przed czym przestrzegał, a jednocześnie jego wymagającą przecież twórczość ciągle się wydaje, sprzedaje, czyta. Mało tego, ostatnie lata obrodziły nam rozmaitymi Lemorabiliami, a to w postaci korespondencji Mistrza z innymi osobistościami, a to najświeższą biografią pióra Orlińskiego, a to ubiegłorocznym, monumentalnym Kongresem Lemologicznym we Wrocławiu, czy wreszcie niniejszym zbiorem tekstów publicystycznych powstałych na przestrzeni 52 lat. Wbrew podtytułowi zresztą, i na szczęście, zaplątało się tu również kilka esejów.

Takie wydawnictwo to prawdziwa gratka dla każdego fana. Tom podzielono na pięć działów, jako to „Kultura”, „Nauka”, „Wydarzenia”, „Przyszłość” oraz „O sobie”. Podział ten jest oczywiście umowny i mocno sztuczny, bo w każdym niemal tekście przenikają się zagadnienia z różnych dziedzin, czemu nie stoi bynajmniej na przeszkodzie skłonność Lema do dygresji, nieodłączna chyba funkcja każdego nietuzinkowego umysłu.

Literatura jest najpiękniejszą spośród rzeczy, na których się nie znam; nie dziwota zatem, że to właśnie pierwsza część „Planety” przyniosła mi najwięcej satysfakcji. Świetny jest chociażby tekst o książce Mackiewicza (Stanisława) o Dostojewskim. Lem Cata chwali, by zaraz wejść z nim w polemikę. Najcenniejsze są tu jednak te ustępy, w których autor podaje w pigułce swoją teorię literatury oraz definicję arcydzieła, krystalicznie jasną i łatwo przyswajalną, a jednak tak trudną do ucieleśnienia.

Sporo radości przyniósł mi również tekst „Rozkosze postmodernizmu”, którego specyficzna forma rodzi podejrzenie o współautorstwo znanego pilota Ijona Tichego. Lem drwi tu okrutnie ze zjadającej własny ogon sztuki, a w ekstazę niemal wprawiły mnie jego prześmiewcze uwagi na temat Derridy. Na studiach nie mogłem zrozumieć zachwytów nad przemyślną myślą tego myśliciela, co wobec powszechności zachwytów innych rodziło nieuniknione u młodego umysłu autoposądzenia o bezdenną głupotę. Tymczasem okazuje się, że i Lem tej przemyślnej myśli „ni w ząb”. Oczywiście, nie znosi to automatycznie tezy o mojej głupocie, ale jednak jakoś człowiekowi lżej na duszy!

Nader ciekawa, a nawet lekko wzruszająca, jest również część wspominkowa, w której obrazki z przedwojennego oraz wojennego Lwowa przeplatane są portretami ważnych dla polskiej kultury osób, które mocno na autora wpłynęły. Oddaje tu Lem sprawiedliwość dziś już właściwie zapomnianym Giedroyciowi, Turowiczowi czy Szczepańskiemu. Zaplątał się nawet mały panegiryk na cześć człowieka, który został papieżem.

Nie da się jednak ukryć, iż zbiór zdominowały nauka oraz filozofia przyszłości. Diagnozując problemy naszej cywilizacji, nie jest Lem optymistą. Oczywiście, ten pesymizm wyraźnie wynika z wysokiego poziomu wiedzy autora i niewykluczone, że gdybyśmy wszyscy się podobnym poziomem legitymowali, bez wyjątku musielibyśmy mu w tym pesymizmie sekundować. Radujmy się zatem własną ignorancją!

To zresztą fascynujące, jak wielu zagadnieniom ze sfery nauki już młody Lem był w stanie poświęcić uwagę – i jak z kilkudziesięcioletnim niekiedy opóźnieniem nauka zaczyna się zajmować poruszanymi przez niego problemami, o czym sam nie bez pewnej satysfakcji uprzejmie donosi. Nawet jeśli mylił się, projektując moment pojawienia się jakiegoś wynalazku bądź też jakieś jego szczegóły, to dzięki szerokości spojrzenia trafiał z czymś znacznie ważniejszym – kierunkami swojego niepokoju.

W późnych tekstach Lem jest już na tyle rozgoryczony tym powtarzającym się schematem, że odmawia snucia dalszych wizji, posługując się znamiennym symbolem umieszczenia ewentualnych efektów takiego namysłu w butelce zakopanej następnie dla bezpieczeństwa w ogródku – a po dalszym namyśle chce już zakopywać samą tylko, pustą butelkę.

Przyczyn swojego statusu wołającego na pustyni dopatruje się w początkach swojej kariery, którą z różnych przyczyn rozpoczął jako autor science fiction, przez co zawarte w jego powieściach przepowiednie były traktowane jako rozrywkowy element sztafażu świata przedstawionego. Nawet gdy Lem zaczął zwracać się do czytelników bezpośrednio, za pomocą prób publicystycznych, nigdy nie zdołał już pozbyć się łatki pana od bajeczek o rakietach, przez co świat nauki nie chciał traktować go poważnie.

Oczywiście, w wymiarze naukowym był Lem jedynie niezwykle utalentowanym dyletantem, co zresztą sam chętnie przyznaje. Nie mógłby zresztą być nikim innym chociażby jedynie z powodu szerokości własnych zainteresowań, stojącej w opozycji do nieuniknionej dziś w nauce wąskiej specjalizacji. Jego siłą nie była jednak specjalistyczna wiedza (choć była nią niewątpliwie zdolność do bezproblemowego przyswojenia takowej), tylko wizjonerstwo, zdolność wyjścia poza obowiązujące obecnie paradygmaty, innymi słowy umiejętność nie tyle przewidzenia następnego ruchu na szachownicy, co wymyślenia szeregu całkiem nowych (i możliwych) gier. I szukanie odpowiedzi na pytanie, czy człowiek dalej będzie chciał w cokolwiek grać. I czy to jeszcze w ogóle będzie człowiek.

Jeśli więc, drogi Czytelniku, pragniesz się wydostać ze swojej strefy komfortu, tylko trochę szerzej pojmowanej, nie musisz się wcale uciekać do pomocy (doktora!) Mateusza Grzesiaka. Wystarczy chwycić raźnie za ten pokaźny tom, a gdy już będziesz go znacznie mniej raźnie odkładał, umysł Twój świadom będzie większości grożących immanentnie ludzkości katastrof. A cóż można uczynić ze świadomością, że dla naszego gatunku nie ma właściwie ratunku, że tak częstochowsko to ujmę? Dostępne są dwie podstawowe reakcje. Pierwsza, przewidziana dla ludzi odpowiedzialnych, zakłada większe zaangażowanie w kluczowe dla nas problemy i aktywne im przeciwdziałanie, jako to lobbing, wzniecanie wrzawy, pisanie listów do redakcji, bicie na alarm, rwanie włosów (na przykład z głowy), wreszcie, to już dla najbardziej wytrwałych, zastosowanie w gospodarce energetycznej własnego organizmu obiegu zamkniętego, coby nie dokładać swej cegiełki do zbrodniczej eksploatacji zasobów tej biednej planety.

Ludziom pozbawionym złudzeń co do ewentualnych efektów działań, jakie oferuje opcja numer jeden, zalecam skoncentrowanie się na sprawach doczesnych, czyli naśladowanie większej i pozostającej w błogiej nieświadomości części gatunku ludzkiego.

Warto w końcu zakosztować trochę porubstwa, zanim wszystko potężnie, nomen omen, dupnie.

utracjusz

Oryginalne zdjęcie pochodzi ze strony solaris.lem.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *