Type and press Enter.

Always, evermore, and on and on! / QOTSA / Villains

1. Feet don’t Fail Me

Iść do przodu i nie patrzeć wstecz. Czy to tajemnica szczęścia? Zapewne jedna z jej składowych. To dość oczywisty kierunek ruchu, sprawa jednak komplikuje się, gdy tworzy się jakieś treści i dostarcza ludziom. Odbiorcy zwykli bowiem patrzeć na twórcę przez pryzmat tego, co ten już stworzył. Ile zespołów plącze się w tym marszu – chcąc iść do przodu, stale ogląda się za siebie, próbuje wracać do jakiejś „Złotej epoki” sprzed lat, gdy płyty wychodziły jedna za drugą, a każda była lepsza od poprzedniej…

O, jakim szczęściem jest to, że Josh Homme i jego koledzy z Queens of the Stone Age niezbyt przejmują się podobnymi sentymentami. Niedawno pisałem o ich poprzedniej, rewelacyjnej płycie, …Like Clockwork, która rewelacyjna była głównie za sprawą tego, że wracając po dłuższej przerwie, nie starała się w żaden sposób nawiązywać do swoich wielkich poprzedniczek. Była po prostu krokiem na przód. Teraz, cztery lata później, pojawia się kolejny album grupy: Villains.

Pojawia się i robi dokładnie to samo: idzie na przód. Homme zakłada wygodne buty, rusza przed siebie i już w pierwszym kawałku woła do swych nóg: nie zawiedźcie mnie teraz! To nie jest łatwa droga, śpiewa o tym, jak odnajduje się nagle w życiu, starszy, niż myślał, z pogubionymi krokami i bez gracji, tańczący głupiec, któremu pozostaje krzyczeć już tylko: feet don’t fail me now!

2. The way you used to do.

Pierwszy, promujący płytę utwór. Gdy usłyszałem go pierwszy raz, trudno było mi ukryć rozczarowanie. Brzmiał tak, jakby lada moment miał wybuchnąć feerią barw i kolorów, ale… kończył się bez owego wybuchu. Podobne wrażenia towarzyszyły mi przy pierwszym spotkaniu całej płyty: dziwnie lekka i melodyjna, miejscami wręcz pogodna, trochę rozwleczona (mimo zaledwie dziewięciu kawałków)…

To wrażenie echem odbijało się też w pierwszych komentarzach znajdowanych w internecie. Rozczarowanie, kręcenie nosem… I niby nikt nie nazwał albumu słabym, wszyscy jednak wzdychali, że mogło być lepiej, że poprzedniczki znacznie ciekawsze i tak dalej. Chyba za bardzo chcieliśmy powrotu starych, dobrych czasów.

Ale, jak pisałem wcześniej, zespół za bardzo patrzeniem wstecz się nie przejmuje, twardo kroczy do przodu, w rzeczy, których jeszcze nie grał. Ten kawałek, po kilku przesłuchaniach, stał się jednym z przyjemniejszych momentów całości. Taneczny, skoczny, melodyjny. Nie da się go nie śpiewać, nie da się go nie tańczyć! Granie na Villains staje się pewnym rodzajem zabawy, absolutnie pozbawionej napuszonych min, i słychać to doskonale w tym utworze.

3. Domesticated Animals

Villains świadczy zdecydowanie o tym, że Queensi udomowić się nie dają. Chcielibyśmy najpierw drugiego Songs for the Deaf, teraz nowego …Like Clockwork, dostaliśmy zamiast tego rzecz zupełnie inną, pozbawioną ciężaru i ponurości wymienionych płyt.

I owo złe przyjęcie płyty, o którym pisałem wcześniej, okazało się jedynie pierwszym wrażeniem, które bywa co prawda znaczące, w tym przypadku jednak zniknęło bez śladu. Wystarczyło kilka odsłuchów, by uznać płytę za rzecz niesłychanie dobrą. Podobna przemiana dotknęła chyba wielu słuchaczy, bowiem wraz z czasem negatywne komentarze w internecie zaczęły znikać, zastępowane tymi wyrażającymi wielki zachwyt. Słucham albumu już trzeci tydzień z rzędu, codziennie godzinę, dwie, czasem trzy… i czekam na moment w którym album przestanie stawać się lepszy. Ale to nie następuje. Mimo setek przesłuchań, ten stale rośnie i rośnie. Utwór, który tydzień temu omijałem, znienacka okazuje się najlepszy na całej płycie i trzyma mnie przez kolejne dni…

Kilka dni temu dostałem od znajomego sms: „Stary, Domesticated animals to jednak najlepszy utwór na tej płycie, totalnie go nie doceniłem”. Dla mnie z kolei, był to pierwszy utwór, który do mnie trafił. W międzyczasie zdążył już dwa razy być na szczycie. To pięknie obrazuje siłę tej płyty, jej różnorodność, bogactwo i złożoność. Kawałek, w którym nagle odkrywamy złoto, mimo że do tej pory nie zachwycał… Wszak Josh śpiewa tu w refrenach: powiem wam gdzie jest złoto. Jest w ziemi.

4. Fortress

Po dwu balladach z poprzedniej płyty, byłem przekonany, że już lepiej w te klocki się nie da. Tymczasem, kilka dni po premierze Villains siedzimy ze znajomym, i nagle Mieszko wypowiada właśnie tę myśl, a potem dodaje, że jednak udało się nagrać lepszą balladę. Znowu. Dokładniej rzecz ujmując dwie. Ale zatrzymajmy się przy tej pierwszej.

Fortress to jest najlepszy utwór tego roku, stwierdzam to już we wrześniu z całą pewnością. Takie nagromadzenie melodyjności, ciepła, dobra… To jest niesamowite. To jest utwór, którego słuchasz, gdy wszystko nie gra, gdy wszystko się wali. Jest o tym jak budujemy fortece, żeby czuć się w nich bezpiecznie. Ale każda forteca się rozpada, śpiewa Josh w refrenie, to jeszcze nie koniec świata, dodaje. Widziałem jakiś wywiad, w którym mówił, że pisał to dla swoich dzieci. Jakże mocne są te słowa pod koniec: gdy twoja forteca upadnie, możesz zawsze uciec do mojej.

I tu tkwi największa siła Villains. W tym, że to jest dobra płyta. Dobra w dodatnim, pozytywnym i jasnym sensie. Nawet, gdy wkracza w jakieś ciemne obszary, zaraz podaje Ci rękę, zaraz wlewa światło. I najważniejsze jest to, że jest prawdziwa. Josh nie kłamie. Te teksty nie są ani napompowane, ani tkliwe. On się nimi bawi, bez strojenia min, bez pozowania i jakichś smutnych wtrąceń, i w tej zabawie co raz to trafia mnie prosto między żebra.

5. Head Like a Haunted House

Utwór zdecydowanie najszybszy, najżywszy, najmocniejszy i najdziwniejszy na albumie. Zaraz obok The Way You Used to Do najbardziej skłaniający do tańca i śpiewania. Dziki i poszarpany, z tekstem wyglądającym jakby ktoś wrzucił masę przypadkowych fraz do wielkiego wora i wymieszał je w zupełny chaos.

I ten chaos to jest wrażenie, które towarzyszyło mi przez bardzo długi czas. Dużo wody musiało do morza spłynąć, zanim kawałek zabłysnął. Ale zabłysnął. Kluczem do niego jest chyba sam tytuł. Utwór jest dokładnie tym, co obiecuje nam już w nazwie. Trochę na niego marudziłem… jednak ile radości płynie z jego obecnych odsłuchów!

6. Un-Reborn Again

Słuchając pewnego razu tego utworu, odkryłem kolejną właściwość całego albumu, w zasadzie każdej na nim piosenki. To są zasadniczo złożone konstrukcje. Jest ich zaledwie dziewięć, ale każda trwa średnio pięć, sześć minut (tylko jeden utwór schodzi poniżej tej średniej), ta sięga niemal siedmiu.

Słuchałem więc pewnego razu Un-Reborn Again i uderzyła mnie pewna rzecz. Słuchając go i będąc w połowie, uznałem, że nawet gdyby utwór urwał się dokładnie w tym momencie, to i tak byłby na tyle dobry, żebym uznał go za rzecz ponadprzeciętnie świetną. I jakże błogą okazała się myśl, że przede mną przecież jeszcze kolejnych kilka minut jego trwania! Kilka minut, w których nastąpi kilka zwrotów, dzięki którym utwór stanie się jeszcze lepszy! I dotyczy to każdego, każdego utworu na Villains! Nie kłamię.

Druga połowa Un-Reborn Again jest jednak ewenementem. Rzeczą tak intensywną, złożoną i piękną, że opisać tego nie sposób. Kilka linii wokalnych, pojawienie się skrzypiec, saksofonu, stałe rozbudowywanie melodii, rosnąca intensywność… Nie do opisania!

7. Hidaway

Utwór najdłużej przeze mnie niedoceniany. Aż do pewnego wieczoru, kiedy to, wracając ze znajomymi do domu, usłyszałem Hidaway grane w radio. Usłyszałem i nagle dotarło do mnie: to jest genialny utwór!

Wróciwszy do domu, słuchałem cały wieczór i ze zdumieniem stwierdziłem, że na płycie są nie dwie, a trzy ballady. Trochę połamana melodyka, dziwaczny syntezator grający w tle, sprawiają, że przy pierwszych spotkaniach łatwo ominąć olbrzymie pokłady melodii, skumulowane zwłaszcza w dalszych częściach piosenki. Moment, w którym, po refrenach Josh śpiewa You feel love jest niesamowity, porywający, rozbijający! I czy nie koresponduje z refrenem Vampyre of time and memory (utworu z poprzedniej płyty) gdzie refren brzmiał: I feel no love? Po raz kolejny niedoceniany utwór ląduje na szczycie!

8. The Evil Has Landed

Kolejny, obok The Way You Used to Do utwór promujący album przed premierą. Trochę wyprowadziły nas te dwa kawałki w pole. Zapowiadały płytę szybką, mocną i zadziorną – zwłaszcza ten drugi. Bardzo melodyjny, wypełniony jazgotem gitar nawiązującym do poprzednich płyt (może Era Vulgaris słychać tu najmocniej? Nie wiem) i dziwnymi chórkami (te mocno przywodziły na myśl Songs for the Deaf).

Może tutaj tkwi sekret nie w pełni ciepłego przyjęcia płyty. To chyba nie jest najbardziej reprezentatywny utwór – chodzi nie o jakość a o pewną jego zadziorność. Jeśli bowiem chcieliśmy płyty mocnej i ostrej to przy pierwszym odsłuchu w pełni zadowoliły nas w pełni góra trzy kawałki. Reszta wymagała czasu.

A sam utwór? Taki wybuch melodii, energii, siły pod koniec płyty nieco stonowanej, nastawionej na bardziej złożone konstrukcje, może zaskoczyć. Świetny jest tym bardziej, że wcale z tych cech nie rezygnuje. Utwory o takiej żywiołowości zwykły zajmować nie więcej niż trzy minuty, tymczasem mamy tutaj równe sześć i pół minuty po brzegi wypełnione intensywnością, barwami, licznymi przejściami, solówkami, zmianami… to chyba najbardziej zaskakujący i nieprzewidywalny moment albumu. No i tekst. Wielka zachęta do odbycia near-life experience.

9. Villains of Circumstance

Gdyby nie Mosquito song to mielibyśmy najlepszy utwór zamykający w dyskografii zespołu. Rzecz jest porażająca! Słuchając jej, zdaję sobie sprawę, że to pierwszy, prawdziwie wolny, miejscami smutny moment tej płyty. Wcześniejsze ballady utrzymane były w żywym rytmie, cała płyta nawet na chwilę nie wyszła z tanecznego, rozbujanego kroku, który nadał jej pierwszy utwór. Dostrzec można to dopiero stąd, z wysokości ostatniego utworu.

Ale czy dostajemy ponury, powolny, tkliwy utwór? Żadną miarą! Te melancholijne, pełne tęsknoty zwrotki, przedzielone są jasnymi rozbłyskami światła. Refreny w Villains of Circumstance to jest najmocniejszy, najjaśniejszy, najbardziej pozytywny moment całej płyty! Próby ich opisu sensu nie mają, proszę sobie to włączyć, posłuchać tego, tamtych słów wysłuchać.

To jest doskonały finał doskonałej płyty!

PODSUMOWANIE

Wyszedł dość przydługi tekst, ale o każdym z utworów chciałem coś napisać, bo każdy jest dobry i ważny. Nie ma tutaj słabych momentów, co i rusz płyta zaskakuje, podsuwa pod nos kolejne chwile, których wcześniej się nie zauważało. Mój zachwyt jest absolutny (co widać w powyższym tekście).

To niesamowite, ale zespół po raz drugi z rzędu nagrał najlepszą płytę w dyskografii. Takie rzeczy się nie zdarzają.

Wasz Paweł M.
Za konsultacje, wspólne odsłuchy i dyskusje dziękuję Mieszkowi Ł., spora część tutejszych wniosków to owoce wielu naszych rozmów, dzielenia się tym, co z płyty wyciągaliśmy. Dzięki!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

One comment

  1. Szanuję QOTSA, ale ostatnio w ogóle mi nie podchodzą. Na tej płycie nie byłam w stanie się wcale skupić, piosenki jakoś nie przyciągały.