Type and press Enter.

YOU WON’T GET WHAT YOU WANT / DAUGHTERS / RADIO RIVENDELL #6

O tej płycie pisać chciałem już od dnia jej wydania. Ale wciąż brakowało mi czasu na porządne odsłuchy i towarzyszące im procesy trawienne. A twórczość Daughters to taka muzyka, o której mówić pobieżnie zwyczajnie nie można. Minęło ponad półtora roku, było dużo słuchania, dużo czerni się polało. Można usiąść i pisać.

You Won’t Get What You Want zaczyna się od przytłaczającej, monotonnej (a przy tym szalenie intensywnej) City song. Na tle jednolitej, rytmicznej industrialowej muzyki pojawia się wokal i opowiada hymn o mieście, pustym jak szklanka. Powietrze w nim krzyczy, budynki kurczą się, wszystko płacze, recytacji towarzyszą jęki i okrzyki. Wejściem w płytę jest czarny krajobraz, niemal klaustrofobiczny, duszący, nieprzyjemny, aż chce się go ominąć, uciec do kolejnych utworów – ale te nie przyniosą żadnej ulgi!

Drugi utwór Long Road, No Turns, porzuca industrialową otoczkę, pozwala zabrzmieć gitarom i perkusji, odsłania właściwe barwy, fakturę, brzmienie płyty. Obok ciężkiej rytmiki zawzięcie wybijanej na bębnach i zaznaczanej basem, stoi wielka, niemalże kakofoniczna, wyjąca ściana gitar, której z pewnością nie da się nazwać ani przystępną, ani przyjemną, niemal w każdym utworze odbywa się tutaj taniec na granicy słuchalności, czasem, przez swoją intensywność i natężenie, zespół granicę tę będzie przekraczał, jakby chciał sprawdzić odporność słuchacza. Na pół wrzeszczący, na pół płaczliwy wokal Alexisa Marshalla, który utwór zamienia niemal w lament, wyśpiewuje: Wszyscy wspinamy się wysoko, a potem spadamy nisko – niewiele potrzeba. Wszyscy ustawiamy się w kolejce i popełniamy błędy. I nie wiem co powiedzieć, gdy ludzie się rozpadają.

To jest ciemna płyta o rzeczach, których nie słucha się z przyjemnością. We Flammable Man, zanurzający się w paranoi bohater będzie uciekał znad oceanu w obawie przed przypływem, który może zatopić mu dom i pytał – czy coś się tu pali, czy to ja płonę? W kolejnych utworach na wierzch wypływać będą rzeczy, które, jeśli nosimy je w sobie, wolimy zatrzymywać w środku, to jest bardzo introspektywna płyta i jeśli wejdziesz w nią głęboko, to znajdzie odpowiednie struny i w Tobie. Są tu nie tylko rany, które zebraliśmy, ale też te, które zadaliśmy.

Bohater Guest House dobija się do drzwi, stara się wejść do domu, dziwi się, dlaczego ktoś nie chce go wpuścić. I gdy tak wrzeszczy, jak jakiś maniak z całą ścianą gitar za sobą, wychodzi na jaw, że to właśnie przed nim te drzwi zamknięto, że to on jest człowiekiem, którego trzeba się bać. Może nie wszyscy znamy to uczucie, ale w pewnością nie jest nam obcy moment, w którym nasze wyobrażenia o nas samych nie pokrywają się z tym, jacy w rzeczywistości jesteśmy, jakimi widzą nas ludzie. Kamera nagle się odwraca i zostaje się na lodzie, bez oparcia w samym sobie, z koniecznością pisania nowych definicji. O swoim życiu każdy myśli chyba jak o filmie, w którym gra się rolę głównego bohatera. Ale co gdy odkrywamy, że jesteśmy postacią z drugiego planu, statystą, czasem nawet czarnym charakterem? Że robimy zło, choć mamy się za dobrych? Mało jest czerni większych niż ta, którą wtedy spotykamy, w tym gorzkim zaskoczeniu i rozczarowaniu sobą samym.

I poza tą grozą płynącą prosto z muzyki i z tekstów jest jeszcze coś innego, coś co nazwałbym wieszczeniem, jeśli pisałbym o poezji. Jakiś rodzaj transu, który dostrzec można w muzykach na nagraniach z ich występów – mnóstwo ekspresji w nich wszystkich i coś w wokaliście, w tym jak miota się po scenie, pluje, okłada się po twarzy, rzuca mikrofonem, coś w tym, jak nie przerywając śpiewania wbiega w tłum fanów, rzuca im się w ramiona, ściska, trzyma za ręce, gładzi po policzkach, gryzie, krzyczy do ucha… Coś z pogranicza szaleństwa, euforii, natchnienia i opętania, które z tymi, co postradali zmysły, współdzielą święci mężowie, starotestamentowi prorocy, krzyczący: Biada! Jest w tym coś pięknego i coś strasznego jednocześnie. Jest w tym jakaś prawda, którą wieszczą tacy ludzie.

I na koniec jeszcze o kulminacji płyty – przedostatni, najdłuższy utwór – Ocean song sprawia, że wszystkie wcześniejsze kawałki brzmią zaledwie jak prolog do tego wielkiego finału, jaki Daughters serwują nam tutaj. Toporna i ciężka rytmika, w tle coraz głośniejsze zawodzenie gitar, metodycznie narastające aż do momentu, w którym wszystko zlewa się w jeden wielki zgiełk. No i opowieść o człowieku, który wraca do domu i nagle, przed wejściem, wylewa się cała czerń, co ją w środku zbierał. Rzeczy tak czarne, że może już tylko biec przed siebie i uciekać przed całym światem, przed sobą samym. W finale nie on, ale jego płonące mięśnie decydują o tym, że będzie biegł, aż nie będzie już więcej mógł biec. I że zobaczy wszystko, co może zobaczyć. W końcu bohater tonie w oceanie, bo chce za wszelką cenę na własne oczy przekonać się, czy gdzieś za wszystkimi falami jest jeszcze ocean!

Nie słyszałem chyba nigdy równie ciężkiej, trudnej i ciemnej płyty. I nie chodzi tu o jakieś pozy – te melorecytowane wersy, niemalże kompulsywnie wyszczekiwane, przerażenie w kolejnych refrenach i przede wszystkim gigantyczna surowość całości – wszystko to sprawia, że ja im naprawdę wierzę. To są ludzie, którzy coś przeżyli i są w stanie o tym powiedzieć. To łamanie zasad, przekraczanie granic, ryzykowanie przy wchodzeniu w kakofonię i zgiełk, obłęd wchodzący w kolejne utwory, całe to przerażenie i euforia – to są konieczne rzeczy, jeśli chce się mówić o rzeczach o których się nie mówi.

W czasach, w których muzyka i niemal każda inna twórczość musi nosić znamiona produktu, chodzić na kompromisy i być przystępną, ta płyta jest jak prawdziwa perła. Czarna perła, rzecz jasna. Jest bolesna i przerażająca, ale jednocześnie fascynuje. Gdy jej słuchasz, ani na moment nie zastanawiasz się nad jej autentycznością, ta jest oczywista. I jeśli jej pozwolisz, to zrobi Ci krzywdę! Sztuka, przywalona zachciankami konsumenta, coraz rzadziej pozwala sobie na tak mocne, brutalne i szczere akty względem odbiorcy. Bo choć bolesna, płyta jest doskonała! Warto, szalenie warto sprawdzić całość, wykorzystać do jakichś wewnętrznych oględzin własnej osoby. Przekonać się, czy za wszystkimi tymi falami, szumi jeszcze ocean.

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *