Type and press Enter.

Szaleńcy Antychrysta

O autorze.

Wyobrażam sobie dzień, w którym Dostojewski podjął decyzję napisania Biesów. Zrozpaczony miałkością Turgieniewa, politycznymi niepokojami społeczeństwa i panoszącymi się z wielu ognisk rozsadników nowej, amoralnej myśli, wybiegł był nagle ze spotkania z przyjaciółmi i w febrze, jak Munch, przerażony szkarłatem barwy zachodzącego Słońca, postanowił wykrzyczeć nową opowieść o Rosji. Tak różną od dwóch poprzednich, już monumentalnych, Zbrodni i kary oraz Idioty, czyli powieści, w których nocne gwiazdy zwyciężają, znacząc światło. W Biesach gwiazdy to diabły spadające z nieba; sprzeniewierzone rodzeństwo Boga.

O książce.

Opowieść o Złym zawsze jest opowieścią wspaniałą, odkrywającą nam to, co sami sobie wmawiamy, jako czyjeś. Nie nasze. Wspaniale jest spojrzeć na Judę Iskariotę, kiedy wiatr gra na jego sznurze swoją monotonną muzykę. Ile potakiwań głowami, ile aprobaty, kiedy gilotyna spada na szyję drania, który już na ani jeden oddech więcej nie zasługiwał. Ile wreszcie ożywczego oddechu, kiedy starzec-terrorysta ukrywający się w odległych górach zostaje dopadnięty. Ileż siły mamy w sobie do uderzeń w cudze piersi.

To nie moja rzecz. Złym ludziom należy się nauczka. Za podłość – kara, to normalne. Bez wchodzenia w szczegóły; im bowiem głębiej, tym oddech płytszy, a bicie serca – mocniejsze. Spośród spirali tak łatwego myślenia, cokolwiek powierzchownego popatrywania na świat, wyrywa nas Dostojewski.

Wyobrażam go sobie, jak cierpiał, pisząc tę powieść. Mam niemoralne obrazy pisarzy w swojej głowie, kiedy czytam ich powieści: wymyślam sobie lepkiego od strachu, zwiniętego jak embrion Franza Kafkę. Siedzi na łóżku, patrząc w wielką ciemność, która jest zawsze, i płacze. Widzę Paula Celana, żydowskiego poetę piszącego po niemiecku, że śmierć jest mistrzem z Niemiec. Celan chodzi po wielkim moście rozpostartym ponad krainami. Niepokojąca mgła wdziera się do ust. W gardle – bardzo wysoko, serce. Utrudnia połykanie, każe o sobie myśleć. Oddech boli. Całe ciało podsuwa rozwiązanie, daje prosty, szybki respons każdej myśli. Której poeta ulegnie. Jego kobiety (dla niektórych te dwa słowa znaczą tyle co: jego miłości, jego życia, jego sensu) nie ma na moście. Przemierza wiecznym czasem ten bezludny nawis nad kraterem, z którego przyszedł, do którego powróci z ulgą. Dostojewski oczy ma szeroko otwarte, przeszklone, jego inteligencja dociera – z własnego wyboru! – do serca ciemności. Widzi płonące miasta; mordowanych studentów; widzi zabójstwo młodej, chromej kobiety. Widzi zgwałconą dziewczynkę. Widzi człowieka, który ogłasza się Bogiem, zadając sobie samobójstwo.

W słynnym, przeprowadzonym w 1971 roku na grupce 24 studentów eksperymencie, dr Philip Zimbardo uświadomił nam, że sześć, zaledwie sześć dni potrzeba, aby człowiek, obdarowany pozorną (!) władzą, doszedł do skrajności łajdactwa. Sześć dni, aby znęcać się, poniżać, wyzyskiwać. Sześć dni, aby rozpętać rewolucję.

Kiedy drugiemu człowiekowi dzieje się krzywda, pomagamy. To moralny odruch wynikający najczęściej z litości (rzadziej z miłości, chwała Bogu, jeśli). Jeśli jednak zły krzywdzi niewinnego i znajduje w tym popleczników, tryby zostają uruchomione. Rewolucja się rozpoczyna. Poroniony boski płód wstępuje w ludzi, których opisał w Biesach Dostojewski.

Co pokrótce dzieje się w powieści, opowiedzą trzy poniższe akapity:

Rosja, czasy przedrewolucyjne. Grupka spiskowców przybywa do niewielkiego miasteczka, aby na prowincjonalnych umysłach ludzi niepozbawionych „żądzy idola” nasycić swoje pragnienia. Daleko od centrum – bo chociaż i tam dość szybko dostarczano nowe idee i prądy intelektualne – ludzi łatwiej ogłupić. Bo Rosja ma wówczas trzy narkotyki: Boga, wódkę i rubla. A każdy z nich waży tyle, co as, wystarczy umieć nim zagrać. Biesy zagrają wszystkimi trzema i to jak!

Do granic doskonałości doprowadził Dostojewski postać pozornego szaleńca, przygłupa i nieuka – Piotra Stiepanowicza Wierchowieńskiego. Rozdział po rozdziale, rozmowa po rozmowie, jak demiurg złajdaczonego świata, Wierchowieński manipuluje każdą postacią, którą napotka. Jest napędzony pasją rewolucji, której dokona. Choć sam potrzebuje swojego anioła, jest nad wyraz autentyczny (tacy ludzie istnieją, tlą się gdzieś, ale ogień zostanie podsycony już niedługo). Podły i odrażający; takim ludziom się nie ufa, już choćby po spojrzeniu widać, że mają w głowie zło.

Główny antagonista jest piękny, „chłopiec jak malowany” – obdarzony niezwykłą siłą fizyczną, szalenie przystojny, o nienagannych manierach. Zna świat, niewiele mówi, śmieje się szczerze i – wyprzedzając akcję – zawsze postąpi przeciwnie, niż postąpiłbym ja, ty, każda inna postać rodziny Biesów. Bo Nikołaj Wsiewołodowicz Stawrogin to kolosalny pomnik zła, przed którym, chce się tego, czy nie, pochyli się głowę z szacunkiem, który obudzony jest przez strach.

Kiedy widzisz pożar, czy oprócz litości czujesz też ulgę, że nie twój dom płonie? Jest w tym perwersyjna, obrzydliwa radość, do której jądra dotarł Dostojewski. Stąd tyle w jego powieściach – pomijając rzadkie perły dobra – gwiazdozbiorów moralnych karłów, których każdego cząstkę nosimy w sobie.

Jeśli umiemy ją tłumić, nic złego się nie stanie. Zawiść, która nami powoduje, przygaśnie i skończy się ze śmiercią. Jeśli mamy w sobie na tyle siły, aby tę zawiść zamienić w miłość i dobro – śmierć niewiele zdziała; zasiane zostanie dobre ziarno, pamięć pozostanie.

Nie u Dostojewskiego. Nie w Biesach. Nietzsche mówił, że jeden był chrześcijanin, ale raczyliśmy go przybić do krzyża, bo przeszkadzał nam w naszej odrażającej, dwulicowej moralności. Wybrać radykalne dobro, albo nie kłamać w twarz. Nic ponadto.

O tym, co myślę o Biesach.

Nie wierzę w samoczynne dobro; nie umiem nie wierzyć w samoczynne zło. Bóg Biesów jest bezradny. Jest Bogiem ciemności, która zdobywa powoli teren dotąd zamieszkany przez światło. Jest Bogiem Tenebrae:

Blisko jesteśmy, Panie,
Blisko i pod ręką.
Schwytani już, Panie,
sczepieni z sobą, jak gdyby
ciało każdego z nas
twoim ciałem było już, Panie.
Módl się, Panie
módl się do nas,
jesteśmy blisko.
Poszliśmy, schyleni, pod wiatr,
Poszliśmy, by się pochylić
Nad przełęczą i maarem.
Do wodopoju poszliśmy, Panie.
Oczy i usta tak są otwarte i puste, Panie.
Piliśmy, Panie,
Tę krew i obraz we krwi, Panie.
Módl się, Panie,
Jesteśmy blisko.

(Wiersz Paula Celana przełożył Ryszard Krynicki)

Marcin

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

One comment

  1. Dobrze że wypożyczyłem „Biesy” … teraz wiem na 100% co bd robić na weekend 😉