Type and press Enter.

Symeon, muzyka, starzec w czarnym kapeluszu / lektury cotygodniowe

Księga Miłosierdzia to wydany przez Rebis zbiór pięćdziesięciu (na 50. urodziny muzyka) psalmów Leonarda Cohena, nieodmiennie kojarzącego się ze starcem w czarnym kapeluszu, który w obcym języku śpiewa pieśni do Tego, którego imienia nie potrafi odnaleźć.

Ta nieduża książeczka w różowo-biało-czarnym zestawieniu ze słowami „współczesnych psalmów” powoduje dość dziwne i trudne do nazwania wrażenie. Wszystko przecież, co powiedziane zostaje o religijnej wrażliwości, jest, a na pewno powinno być, jak najbardziej intymne, wewnętrzne, własne. Zresztą – tak właśnie rozumiem niewypowiadanie Jego imienia – jako próbę niegodnego wobec czerni, bo o Nim myśli się najczęściej w nocy, kiedy wszystko po horyzont gaśnie.

Cohen to jest Dawid, który posyła na pewną śmierć swojego przyjaciela Uriasza Chetytę i bierze jako swoją jego kobietę Batszebę. Cohen to jest sprzedany na świata pokuszenie marnotrawny syn z tonda Hieronima Boscha, który wraca, wsparty kosturem, zdradliwy, mały, grzeszny i wierny. I Cohen to jest Piotr zakała, który daje dowód, że przyjaźni nie ma, są tylko słowa i Cohen to jest Paweł, który wydaje na śmierć i staje się odpowiedzialny za zło. Cohen to jest konwertyta, postać akumulująca w sobie całą sprzeczność tego, kogo On wynosi, a kogo poniża. Człowiek, który dnie spędza w poszukiwaniu imienia, nocami swojej młodości zatracając własne człowieczeństwo. Rozdarty aż do dojmującego bólu, człowiek perła, który, raz poznany, zostanie do końca, jak Celan, Marai, Kafka.

Są w Księdze Miłosierdzia frazy wręcz wzniosłe imaginacyjnie, na przykład wspaniałe zdanie z psalmu 7. „I nie pozwól demonom chełpić się twoim miłosierdziem”, albo „Dopuść mnie do zmagań wiary”. Kiedy pieśniarz z Kanady skanduje swoje wypowiadane szeptem słowa, brzmią donioślej, otwierają jakieś nowe światy, ale trudno wyobrazić je sobie w innych okolicznościach, niż późny wieczór, łatwo spojony symbolem z kończącym się życiem.

Każda próba spisania swojej rozprawy z Wszechwiecznym to gest najbardziej człowiekowi należny, wręcz powinny. Wierzysz, nie wierzysz, nie trać przekonania o tym, że jednak przed kimś warto unieść kapelusz z pychy swej twarzy, jeśli uklęknąć to za wiele. Rezygnacja, całkowite odcięcie się od świata, którego nie rozumiesz, to skazywanie się na cudowność doczesności. Na próżną, jałową cudowność doczesności.

Zresztą, w geście szczerości wobec istoty wiary widzę nadzieję. Dla nas, którzy z pomieszaniem ufności i arogancji oczekujemy i dla nas, którzy z pewnością negacji i szyderstwem na ustach nie gasimy w sercu słów „Odpuść mi zmagania wiary”. Byłem przed pięcioma laty świadkiem pewnej sceny: kobieta, która była najszczerszą i najwspanialszą ateistką, jaką znałem, niezwykle wrażliwa i inteligentna osoba, bardzo zaznajomiona z Biblią, nie potrafiła nie uklęknąć przed Tym Czymś, przed czym klęczą ludzie w kościele. Nieważne czy w Polsce, czy w Ruskiej cerkwi czy przy polowym ołtarzu podczas wojen każdego wieku. Wszyscy przed Jednym klęczymy, nawet jeśli nie klęczymy, nawet jeśli „istnieć to za wiele na jakiekolwiek nazwanie”. Sufit nawy bocznej kościoła św. Anny w Krakowie wieńczą, nie do końca sobie przypominam, małe anioły o twarzach dzieci, które wyglądają jak miliardy trupich główek. Ona siedziała pod nimi, przy jednym z ołtarzy, całkowicie oddana swojej intymnej rozmowie z Tym, któremu mówiła: nie. Płakała przy tym. Najautentyczniej płakała, jak postaci Dostojewskiego płakały, kiedy nie potrafiły pojąć, co się im przytrafiło. Co za dobro albo zło się panoszy w powietrzu. I nie wstydziła się swoich łez.

Chyba za nie, jeśli istnieje jakaś sprawiedliwość, powinna zostać nagrodzona. Za szczerość i wrażliwość. To jeden z tych obrazów, który zapamiętam do końca. Płacz wobec Nieistniejącego, wobec zbyt trudnego; najdogłębniejsze człowieczeństwo w małej postaci o brązowych włosach w cieniu bocznej nawy krakowskiego kościoła.

Marcin

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *