Type and press Enter.

gggggggfggg / Gombrowicz / Ferdydurke

od końca
Ostatni akapit spisany już po zakończeniu całego tekstu, przewrotnie ląduje na początku. Wszystko zostało już zrobione. Wszystko zostało już napisane (wrócę do tej myśli jeszcze na koniec). Wiedział o tym Gombrowicz, wiem o tym też ja, piszący ten tekst. Pomysł na niego zmieniał się kilkakrotnie, już w trakcie pisania. Pozostawiam świadectwa tej bezsilności i pewnej nieporadności w poniższych akapitach. Ten tekst to swego rodzaju wykopalisko moich myśleń o Ferdydurke. Kilka myśli rozwiniętych i niedomkniętych. Ale tak to, zdaje się, musi wyglądać tym razem.


rozbieg z potknięciem
Jest na płycie Ok Computer od Radiohead utwór Subterranean Homesick Alien. Yorke śpiewa tam najpierw o swoim mieście – miejscu bez zapachów i pamięci, miejscu poddanym rytmowi chodnikowych kroków. Zaraz po tym zadziera głowę i patrzy w niebo, śpiewa o tym, jak nad miastem unoszą się Obcy w swoich statkach i jak pilnie śledzą wszystkie te dziwne i niezrozumiałe istoty, żyjące tam, na dole, dla swoich sekretów. Potem, w dalszej części utworu, będzie fantazjował, jak dobrze byłoby zostać przez nich porwanym. Czy to przez ciekawość i chęć zobaczenia wszystkiego z boku, czy też przez chęć wyrwania się z tego szarego, obejmującego nas wszystkich rytmu? Pewnie i jedno i drugie.

Gdy czytałem Ferdydurke Gombrowicza, utwór ten stale wyskakiwał mi z pamięci i przychodził na myśl, towarzyszył, od niego więc zaczynam zbieranie myśli wyrzuconych na brzeg w trakcie i po lekturze. A pierwszą myślą, pomyślaną już na wstępie, już po dwu-trzech zdaniach, było: wpadłemprzepadłem. Pół minuty i mogłem wystawiać ocenę, dziwnie spokojny o to, że dalszy ciąg lektury przebiegał będzie tym samym rytmem, z tym samym poczuciem. Skończywszy, stwierdzam, żem się nie omylił.

(Tu myśl się urywa, niech zanotowane zostanie to pierwsze skojarzenie.  To współbrzmienie z piosenką Radiohead, to przyglądanie się światu poniekąd obcemu, ale przecież jednocześnie najbliższemu z możliwych, idę dalej.)


strojenie min
Ale kim ja jestem? Czasem nie można
pogodzić tego że jesteś i tego kim.

Kiedy myślę o pierwszych stronach F., na myśl przychodzą mi te właśnie słowa, wyrwane z wiersza Złote Talerze, jednego z ostatnich w tomiku Wiersze Ludowe Wojciecha Bonowicza. Czytane latem, teraz powracają, bo Ferdydurke, bez zbędnych wstępów wchodzi wprost w ten konflikt wewnętrzny, powstający na linii ja – ja, który i Bonowicz po swojemu ugryzł i zapisał. Przestrzenią, do której sięgam niemal odruchowo, jestem ja sam i moje doświadczenia. Gombrowicz dosłownie wrzuca bohatera na scenę, nie poprzedza tego żadną zapowiedzią, w żaden sposób nie portretuje, z opisu rezygnuje. Z resztą sam bohater zdaje się być zdziwiony zastanym po przebudzeniu sobą. Jego nieokreśloność, podatność na zewnętrzne wpływy, odbieram jako jasną sugestię by w tym „ja” z papieru, umieścić swoje własne, czytelnicze „ja”, przyzwyczajone do bezpiecznej pozycji obserwacyjnej na tyłach.

Na głównego bohatera, prawdziwą białą kartę, wpływ ma całe otoczenie, staje się zatem Józio swego rodzaju wypadkową miejsc i osób, na które się natyka. Spotkanie z Ferdydurke w szkole (spotkanie, którego jako leń i hultaj uniknąłem) w oczywisty sposób uwypukla rozdziały poświęcone szkole właśnie. Z tej wojny, jaką każdy z nas toczy sam ze sobą, wkroczyć musimy nagle na nowe fronty, między ludzi. Do jedynej znanej dotąd roli dopisujemy kolejne i jest to swego rodzaju gwałt. Bycie między ludźmi to jest gwałt na sobie.

A ile ról mamy teraz, gdy mury szkoły, jak jakieś greckie ruiny bieleją w kilkunastoletniej przeszłości? Zachowuję się różnie w obecności różnych ludzi, zauważam z niepokojem. A to, że jakieś słowo, jakiś gest, albo ton od kogoś zapożyczam, przestałem już zauważać, tak stałym jest to zjawisko, te kradzieże. Zatem próba dopasowania się, zdobycia akceptacji i wciąż powtarzanie i powtarzanie, tego samego i tego samego. Ileż można! Ileż można. Czy nie to samo znużenie towarzyszyło Gombrowiczowi?

Ach stworzyć formę własną! Przerzucić się na zewnątrz! Wyrazić się! Niech kształt mój rodzi się ze mnie, niech nie będzie zrobiony mi!

(Tutaj trzeba było porzucić wszystkie myśli o naszych rolach, a zatem i opisywanie treści utworu. Zakładam, że czytelnik, będąc w liceum był mniejszym niż ja urwisem i książkę jednak czytał i treść pamięta. Pewną nadzieję budzą rozmowy ze znajomymi, którzy, mimo sporego przedziału czasowego pamiętają i to ze szczegółami pamiętają, zuchy!)


nic nowego?

Wszystko zostało już napisane – wie o tym każdy, kto cokolwiek kiedykolwiek napisał, choćby i list miłosny, jedną z pierwszych odbitek na jaką się łapiemy, głęboko wierząc w jedyność i niepowtarzalność naszych uczuć. Książka Gombrowicza jest rozpaczliwym szarpaniem się z tą prawdą. Jest wypowiedzeniem jej wojny. Każdy jej element – język, forma, treść, bohaterowie, wszystko to zdaje się szamotać, wyrywać wszystkiemu, co już było. Udało się, zdaje się, udało się. Każda nowość jest poniekąd gwałtem i szarpaniną, zjawiskiem rzadko spotykanym.

A ja? Ile ról pisanych nie dla mnie już odegrałem? Ja w szkole, szczęśliwy z dyplomem i książką; i zaraz: ja w szkole, przerażony, stojący na bramce, grający w grę której nigdy nie rozumiałem, której za to zawsze nienawidziłem. Ja, darowujący gwiazdę swojej pierwszej miłości (to był Aldebaran). Ja zaskoczony pierwszym zdanym egzaminem (do którego się nie uczyłem. To było zgubne zaskoczenie). Ja rozczarowany pierwszą pracą. Ja nieprzytomny ze szczęścia, tańczący z miłością życia na pustym cmentarzu. Ja w moim pierwszym pociągu do Krakowa. Ja, po raz pierwszy czytający Ferdydurke i teraz, piszący te słowa, które przecież także już były, już wszystkie były!

Czy to wszystko moje i pierwsze? Czy to ja? Nihil sub sole novum, powiada Kohelet. To wyrwanie się Gombrowicza, udane wyrwanie się odwiecznemu wyrokowi jednakowości, daje nadzieję, prawda?

Wasz Paweł M.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *