Type and press Enter.

Książkowe duety / Początki Fundacji

„Fundacja” to, obok „Diuny” Franka Herberta, najsłynniejszy chyba literacki cykl science fiction. Cykl, który święcił w Polsce liczne wydania, a od ponad dziesięciu lat jest u nas dostępny w dziesięciotomowym i efektownie się prezentującym komplecie. Ale ja, choć Asimova czytywałem kiedyś sporo, nigdy nie zagłębiłem się w świat Fundacji właśnie ze względu na jego monumentalność. Dziś jednak, w jesieni życia, gdy krew ostygła, a wiele uniesień jest już dla mnie dostępnych jedynie w sposób zapośredniczony, postanowiłem dać szansę tej słynnej serii, poczynając od napisanego do niej po latach wprowadzenia w postaci „Preludium”.

I nie doznałem zawodu. To znakomicie skrojona opowieść, która mieści dużo, a jeszcze więcej obiecuje. Dłuższą chwilę zajęła mi tylko adaptacja do języka, bo odwykłem od tak przejrzystej i pozbawionej ozdobników narracji. Gdyby jednak literatura gatunkowa próbowała być bardziej wysmakowana artystycznie, sprzeciwiałaby się swojej konstytutywnej cesze, czyli popularności. Lem nie jest tu, rzecz jasna, żadnym punktem odniesienia, gdyż stanowi na scenie literatury science fiction (i literatury w ogóle) zjawisko odrębne i do niczego niesprowadzalne.

Tymczasem u Asimova to nie język jest najważniejszy, ani nawet nie fabuły pojedynczych książek, tylko całościowa, potężna wizja, która cały czas pozostaje gdzieś w tle, i której klocki można sobie stopniowo, konsekwentnie układać, dopełniając możliwą i odległą przyszłość ludzkości.

Wartkość stylu – i całej akcji – zdają się zatem w kontekście zakładanej popularności konieczne, by pozwolić łatwiej przełknąć umieszczone głębiej, uniwersalne w swej naturze refleksje o perspektywach i ograniczeniach ludzkiej kultury w jej szerokim rozumieniu.
Mnie zaimponował szczególnie intrygujący sposób przetworzenia historii człowieka, dzięki czemu realna przeszłość rzutuje na fikcyjną przyszłość, nadając zleżałemu nieco toposowi cykliczności dziejów świeży powiew.

Choć więc ze wstępu dowiadujemy się, że Asimov nie potrafił pisać o seksie, rozmach jego wizji oraz jej elegancki montaż pozwalają go z tego mankamentu rozgrzeszyć.

„Narodziny Fundacji” to oznaka drobnej obniżki formy Asimova. W rozwiązaniu jej zagadki pomóc może rzut oka na datę publikacji powieści, która nastąpiła już po śmierci pisarza. Być może był więc zmuszony pisać ją w pośpiechu bądź wręcz nie zdołał jej ukończyć i uczynił to za niego ktoś mniej do tego powołany.

Co jednak istotne, miejsca z wyraźnym spadkiem jakości są na szczęście nieliczne, objawiając się od święta pewną niezręcznością narracji, a przede wszystkim sztucznością dialogów. Jest tu też, związana prawdopodobnie z domniemanym pośpiechem, tendencja do podania czytelnikowi wszystkiego na tacy, co bardziej rozgarniętego czytelnika (albo takiego, który podobnego symuluje) może irytować. Ostatnim objawem niedoboru czasu są wieloletnie przeskoki w fabule – te są wprawdzie dokonane bardzo sprawnie, ale każą tęsknić za tym, co mogłoby wypełnić przestrzeń między nimi.

Na tym jednak koniec marudzenia. Bo największym atutem cyklu jest pomysł i jego pełna rozmachu realizacja, a biochemiczne wykształcenie Asimova nie przeszkadza mu zaprząc do roboty takich nauk jak antropologia, socjologia czy wreszcie ekonomia. Zaproponowana przez autora wizja składa się w sensowną całość i dzięki jej wiarygodności czytelnik niepostrzeżenie znajduje się wewnątrz opisywanego świata zamiast obserwować go z oddalenia. Należy też nadmienić, że sprytnie nawiązuje rzeczona wizja chociażby do historii Imperium Rzymskiego czy encyklopedystów francuskiego oświecenia.

Z czytaniem Asimova jest trochę jak z czytaniem Tolkiena – bezkompromisowo rysuje on linię podziału między dobrem a złem i nie ma wątpliwości, po której stronie staje oraz jakim wartościom hołduje. Może się to zdawać nieco naiwne i romantyczne, ale w czasach, gdy literatura epatuje głównie okrucieństwem i cierpieniem, paradoksalnie przydaje tym zakurzonym już tomom świeżości.

Co najgorsze, niektórym z opisanych tu zagrożeń będziemy musieli stawić czoło znacznie wcześniej niż za kilkadziesiąt tysięcy lat. Póki co będę jednak stawiać czoło kolejnym częściom serii. Przede mną trzy książki dopisane przez innych autorów, których nazwiska powinny jednak gwarantować jakość. Już się nie mogę doczekać, tym bardziej, że jako nieortodoksyjny fan mogę sobie pozwolić na luksus nieuprzedzenia. Z efektami nie omieszkam Was zapoznać, choć na tę okoliczność trzeba będzie chyba przemianować niniejszy cykl na tercety/tryplety. Czegóż to człowiek nie uczyni dla Sztuki.

Ilustrujący tekst portret autora jest autorstwa Roweny Morrill.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *