książka: Szaleństwo katalogowania i Historia krain i miejsc legendarnych; autor: Umberto Eco; powód czytania: estetyczny
Umberto Eco zmarł dwa lata temu. W styczniu tego roku kończyłby 86 lat. Pozostawił po sobie bardzo bogatą i różnorodną spuściznę. Szerokiemu gronu znany przede wszystkim z powieści, opublikował także ponad trzydzieści prac naukowych i esejów. W tym drugim zbiorze można by umieścić tytułowe książki. W Polsce pięknie wydaje je Rebis. Cztery pozycje, które najlepiej sprzedają się w okresie świątecznym, kiedy to zwykle wydawnictwo robi dodruki.
Jednym z nich jest Historia krain i miejsc legendarnych. Kolejną Szaleństwo katalogowania. (Nie czytałam natomiast dwóch pierwszych i bardziej znanych: Historii piękna i Historii brzydoty – czekają na kolejną Gwiazdkę – może będzie o nich innym razem.)
Lubię piękne książki. Nie jestem w tym z pewnością odosobniona, domorosły bibliofil drzemie w wielu z nas (tu z miejsca przypomina się Klub Dumas, słynna powieść z nudną ezoteryczną intrygą i cudnymi opisami książek, księgozbiorów i księgarzy). Ceny starodruków i pożółkłych pierwszych wydań ulubionych książek można pośledzić sobie w internecie i powzdychać; ale na kredowy papier od czasu do czasu warto sobie pozwolić.
W obydwu książkach Eco stosuje tę samą formułę: esejowi jego autorstwa towarzyszą reprodukcje dzieł sztuki i obszerne fragmenty z literatury (czasem również nie-pięknej, w przypadku Historii krain zbyt często).
Szaleństwo katalogowania, chronologicznie kilka lat wcześniejsze (2009), ma przejrzystą formułę. Eco komentuje tu ludzką fascynację wyliczankami. I robi to bardzo wyrafinowanym językiem: nie ma list są enumeracje, nic nie jest spójne tylko koherentne, nie jednorodne lecz homogeniczne, nie rozrywkowe tylko ludyczne. I tak, zgodnie z założeniami tej książki, w nieskończoność. Przyznam, że często definicje słów zbyt wolno odsłaniały mi znaczenia i musiałam czytać zdania dwa razy. Na swój sposób jest to fascynujące (chciałabym z taką łatwością wypluwać z siebie te trudne wyrazy) i … świetnie przykrywa pisanie o niczym. Ale odniosłam wrażenie, że w końcu Eco sam uległ sile wymyślonego tematu i mniej więcej od połowy książki eseje stają się coraz ciekawsze, a niektóre metafory w nich zawarte wręcz porywające (np. miasto-forma i miasto-lista). Może zresztą to ja oswoiłam się z enumeracją w co drugim akapicie i poniewczasie zauważyłam, że górnolotne słownictwo to przejaw hermetycznego poczucia humoru. Niemniej: piękno tej lektury leży nie w tekstach Umberto Eco, tylko w dokonanym przez autora wyborze. Wiele literackich fragmentów pochodzi z dzieł bardzo znanych jak choćby katalog okrętów z Iliady. I dzięki tej pracy i jej autorowi po raz pierwszy czytałam go z dreszczem przyjemności.
Jest tu takich przepięknych list wiele. Zresztą, gdy damy porwać się narracji, fascynujące okażą się i listy zbiorów skarbca w Wiedniu, i lista imion diabelskich, i niezrozumiały, bo nieprzetłumaczony z włoskiego, poemat opiewający urodę panienki Richmond. Rytm wyliczanek wciąga ze zdumiewającą siłą, a ich zróżnicowanie okazuje się atutem. Równie wspaniale ogląda się obrazy, w tym wiele dzieł mniej popularnych. Eco wydobywa je z muzealnych sal i ustawia w odpowiednim świetle. Nadaje kontekst, co trudno przecenić, zwłaszcza w przypadku sztuki współczesnej. Niezwykły kustosz i fenomenalna wystawa. (Różnorodności i zaskakujących artystycznych wyborów bardzo mi potem brakowało w Historii krain i miejsc legendarnych.)
Dla państwa, na zachętę, (i na zmianę poglądów dla tych, co nie ulegają fascynacji listami 😉 biurko Slothropa z Tęczy Grawitacji Thomasa Pynchona (tłumaczenie Robert Sudół):
„Śmieci poukładały się z grubsza w warstwy, spajane biurokratyczną mastką, sięgającą niezawodnie samego podłoża, która składa się z milionów maleńkich czerwonych i brązowych paproszków po gumce do wycierania, spiralnych wiórków po temperowanych ołówkach, wyschniętych plam po kawie i herbacie, śladów cukru i pasteryzowanego mleka, mnóstwa popiołu z papierosów, pstrykniętych palcami mikroskopijnych drobinek zeschniętego tuszu, wybranych z taśm do maszyny do pisania, rozkładającego sie kleju introligatorskiego i rozkruszonych na miazgę tabletek aspiryny. Dalej idą porozsypywane spinacze do papieru, kamyczki do zapalniczek marki Zippo, elastyczne gumki, zszywki, niedopałki i zgniecione paczki po papierosach, zbłąkane zapałki, szpilki, stalówki piór, ogryzki kredek we wszystkich kolorach, nie wyłączając trudnego do zdobycia jasnego fioletu i umbry naturalnej, drewniane łyżeczki do kawy, pastylki na gardło z kory wiązu, przysyłane przez mamę, Nalline, aż z Massachusetts, kawałki taśmy, sznurka, kredy… a na tym wszystkim warstwa zapomnianych notatek, płowych okładek po kartkach żywnościowych, numery telefonów, listy bez odpowiedzi, postrzępione kalki, nagryzmolone akordy na ukulele do kilkunastu piosenek, między innymi: „Johnny Doughboy znalazł różę w Irlandii” (Obcykał parę żwawych aranżacji – donosi Chyży – bo to swego rodzaju amerykański George Formby, jeśli można sobie wyobrazić kogoś takiego”, lecz Bloat dochodzi do wniosku, że raczej nie można), pusta buteleczka po odżywce do włosów, zagubione fragmenty różnych układanek, ukazujące część bursztynowego oka wyżła weimarskiego, fałdy zielonej sukni z aksamitu, szaroniebieską żyłę w dalekiej chmurze, pomarańczową aureolę eksplozji (może to zachód słońca?), nity w powłoce latającej fortecy, różowe udo odymającej wargi seksbomby… kilka starych cotygodniowych sprawozdań wywiadowczych z G-2, pęknięta i skręcona struna do ukulele…„
i tak dalej, jeszcze przez stronę.
Literaturę polską w zbiorze wyliczanek wspaniale reprezentuje Wisława Szymborska (wiersze: Możliwości i Urodziny)
Historię krain i miejsc legendarnych napisał Umberto Eco później, w 2013 roku, niestety po raz ostatni już wykorzystując tę sprawdzoną i niewątpliwie przynoszącą znaczne dochody, formułę. Lecz tym razem zawiodło mnóstwo elementów.
Ramy książki – tę przestrzeń w jakich pisarz zamyka swoje miejsca legendarne, bo przecież teoretycznie można by takie byty mnożyć w nieskończoność – Eco stara się ująć w definicje naukowe. Zakreśla je raz po raz i … nic z tego nie wychodzi. Bo faktycznymi granicami pracy wydają się tematy bliskie autorowi, takie, o których mógł pisać bez przygotowania. Będzie tu więc w średniowiecznych obrazach świata i wyobrażeniach raju echo Imienia Róży, w XIX wiecznym okultyzmie pogłos Wahadła Foucaulta, będzie potępienie faszystowskich rojeń o nadludziach i dyskusja z bzdurami u Dana Browna.
Ideologicznie wszystkie poglądy Eco są moimi: faszyzm mierzi, popularność i wiara w fikcje Dan Browna zadziwia, podobnie jak XIX wieczny, arystokratyczny okultyzm, ale w samej polemice niekoniecznie znajduję przyjemność: chociaż rozdział poświeconym Rennes-Le-Chateau jest interesujący, bardzo trafnie i zabawnie Eco piętnuje brownowskie rewelacje, niedorzeczne dowody wszystkiego i sensacyjne podejście do historii. Długie strony poświecone Ultima Thule i Hyperborei wynudziły mnie jednak ogromnie, podobnie te poświęcone wędrówkom Graala. Myślę, że czytałoby mi się to lepiej, gdyby Umberto Eco porzucił próby ogólnej „obiektywnej” klasyfikacji, i poprowadził tę wędrówkę uczciwie subiektywnie, według klucza własnych preferencji.
Ogólnie tom ten cierpi w części literackiej na złe proporcje ciekawej literatury i pseudonaukowych idiotyzmów. Jeśli chodzi o ilustracje, jest zbyt oczywiście, malarskie zaskoczenia policzyłabym tu na palcach jednej reki, prawie nie ma sztuki współczesnej. (Na przykład bardzo lubię Gustawa Doré, więc jego nadmiar mi tak bardzo nie przeszkadzał, zresztą Śnieżnobiała róża ilustrująca Raj Dantego jest fenomenalna, ale jako że nie przepadam za prerafaelitami pełen wachlarz rudych zadumanych piękności wywoływał u mnie ziewanie.)
No ale kilka cytowanych literackich fragmentów kupiło mnie całkowicie. Na przykład pieśń XVI Jerozolimy (Jeruzalem) wyzwolonej Tasso w przekładzie bratanka Jana Kochanowskiego – Piotra, przezabawna, arcydziwna językowo – znowu Eco wskazał mi kierunek przyszłych lektur. Znakomite są też awanturnicze przygody Nielsa Klima (Świat podziemny Nielsa Klima Ludvig Holberg 1741), z pseudofilozoficznej powiastki w stylu Swifta (15 lat od Podróży Guliwera późniejszej), niestety poza dość obszernym fragmentem w Historii krain niedostępne po polsku.
Wyróżniłabym kilka rozdziałów. Ten dotyczący siedmiu cudów starożytnego świata -tu nie zawiodły ilustracje. Fantastyczne mity Ziemi pustej w środku uświadomiły mi jak długą literacką tradycję ma Alicjowe spadanie w króliczej norze. Znowuż rojenia o Ziemi wklęsłej rozbawiły mnie setnie – zwłaszcza te plany niemieckich okultystów z czasów II wojny światowej, obserwacji Anglii z Rugii na Bałtyku (przeciwległe końce łagodnego łuku). Nieźle czytało mi się o ziemskim raju i krainie pieczonych gołąbków.
Na koniec cytat. Marzenia trzynastowiecznego (mniej więcej 1250 rok) anonimowego autora w popularnych Li fabliaus de Coquaigne.
Kraj to jest zwany Kukanią, gdzie im więcej śpisz, tym więcej zarabiasz.
Czego i Państwu w Nowym Roku życzę.
Agnieszka Ardanowska