Type and press Enter.

Zezowatym okiem profana / Magiczny recital Hanny Banaszak

Razu pewnego, wracając jak zwykle potężnie umęczon, jak i udręczon, po robocie do domu, na jednym ze słupów ogłoszeniowych dostrzegłem plakat. Mój wzrok przyciągnęła tam niczym cernowski elektromagnes fotografia pięknej kobiety w bieli. Wymalowane tuż obok tego zdjęcia, kontrastowo – na czarno jej nazwisko, było mi już całkowicie zbędne to szybkiego skojarzenia faktów. Hanna Banaszak da wkrótce recital w Opolskiej Filharmonii! Holy guacamole!!

Tego samego jeszcze wieczora, na łocapie skontaktowałem się z J. z którą to ostatnio wspólnie przeżywałem na lokalnych naszych, bo opolskich śmieciach, znakomity występ słynnego jazzowego Tomasz Stańko New York Quartet. I w tym to też przypadku decyzja mogła być tylko jedna, pozostało mi zatem zakupić bilety i niecierpliwie czekać na dzień koncertu!

Trzydzieści pięć lat temu, już jako kilkuletni ledwie szkrab (Jezusie Nazareński, przecież ja niedługo umrę ze starości…) byłem beznadziejnie zakochany w głosie Hanny Banaszak. Rodzicom – naturalnym prawem dziecięcego terroru – nakazywałem puszczać w radiu piosenki tylko Tej Pani. Innych wykonawców wtedy zwyczajnie a nawet kategorycznie nie akceptowałem, artystycznie mogli wręcz dla mnie nie istnieć! No i nie istnieli.

Co prawda nie znałem jeszcze dokonań prześwietnej, smaku najwyższego pełnej a wściekle obrazoburczej i najlepszej, bo – amerykańskiej sceny death metalowej, no ale w pierwszej połowie lat 80. XX wieku ona zwyczajnie jeszcze nie istniała…

GoodPoland_Filharmonia_Opolska_02

28 stycznia br. tuż przed godziną 18 stawiliśmy się zatem przed pięknym budynkiem Opolskiej Filharmonii. Ruch tutaj był spory. Tłumy spragnionych fanów waliły do środka zaskakująco całkiem kulturalnie, bo tylko drzwiami, acz ciasnota w środku była już mało komfortowa. Kto by jednak zwracał uwagę na takie drobiazgi. Na co jednak uwagę swą zwróciłem, to średnia wieku fanów owych. Być może skłamałbym twierdząc, iż gros tej publiczności pamięta jeszcze czasy nieodżałowanego Franza Josefa, ale już późny Gierek to na bank musiał być im z autopsji doskonale znany. Nie żeby to miało tutaj jakieś znaczenie, ot po prostu jakoś tak dziwnie się z J. poczuliśmy… 

Zaraz, czy i ja aby też nie pamiętam towarzysza Edwarda? Pomożecie? Pomożemy! No. O cholera… Nieważne!

Usadowiliśmy się zatem dosyć wygodnie na swoich miejscach i z niecierpliwością czekaliśmy. Ja, nerwowo przeczesując palcami swą grzywę, J. wycierając do połysku swoje patrzydełka. I po chwili wyszli! Jazzowy kwartet muzyków towarzyszących wokalistce. Pianista, kontrabasista i dwóch perkusistów. Scena skąpana w niebieskim świetle, z głośników sączy się delikatny rytm w odcieniu bossa novy i głos Hanny deklamujący melodyjnie wiersz. Nienawiść Wisławy Szymborskiej. Jest nastrojowo i poważnie. Muzycy siedzą nieruchomo. Wsłuchujemy się w tekst i jego interpretację…

Aż w końcu… JEST!! Hanna Banaszak pojawia się na scenie! Opolska publiczność wita ją gromkimi brawami, a ja wstaję, ściągam marynarkę i zaczynam nią kręcić nad głową wściekłe młyńce! J. mnie jednak szybko oraz stanowczo uspokaja i usadza na miejscu, tłumacząc, że to jeszcze nie teraz. No co, poniosło mnie, tyle lat czekania! Wokalistka ubrana cała na czarno, z długimi, ciemnymi i lekko kręconymi włosami od razu rzuca się w koncertowy wir! I tutaj dopada mnie podwójne zaskoczenie!

Jakże przecież w tej fryzurze przypomina mi mojego drugiego ukochanego wokalistę – Chrisa Barnesa z czasów Cannibal Corpse i ich śmierć metalowego majstersztyku Butchered at birth! Szok! Ale zaraz po tym, mało popularnym być może skojarzeniu, radość moja następuje kolejna a jeszcze większa i takoż niespodziewana, gdyż zespół zaczyna z przytupem przygrywać klasyczny już standard jazzowy Spainbardzo dobrze mi znanego ze znakomitych jazz-rockowych dokonań zespołu Return to Forever – mistrza Chicka Corei! Jest tu energia, jest latynoski rytm i nade wszystko jest Ten Głos! Wokalnie udający tutaj – jak i nie raz jeszcze podczas tego recitalu – trąbkę i inne instrumenty.

Cóż za wokalizy – jazzowy scat na bardzo wysokim poziomie! Jakaż rozpiętość tonalna! Jaka głosu nadal czystość i moc! To robi tutaj wrażenie, to się podoba! Są więc brawa i pierwsze już zachwyty!

Przechodząc do kolejnych utworów, Artystka jednocześnie przedstawia publiczności swój zespół. Świetni, doświadczeni już muzycy i kompozytorzy jazzowi, no może poza pianistą, który wieku jest w tym gronie dosyć nikczemnego. Acz braku umiejętności i warsztatowych luk nikt mu chyba jednak nie zarzuci. Do niego zresztą za chwilę powrócę, nadmienię tylko, iż Banaszak smacznie żongluje swoim repertuarem i umiejętnie go muzycznie tasuje i dozuje, utrzymując jednocześnie przez cały czas koncertu niepowtarzalny klimat, połączony z wysokim kunsztem wykonania. Czaruje również swą wierną publikę uroczym poczuciem humoru oraz charakterystycznym wdziękiem i klasą!

Wracając do młodego pana za fortepianem – Jacka Szwaja. Hanna zaanonsowała go nie tylko jako znakomitego już pianistę i kompozytora jazzowego, ale i utalentowanego wokalistę. O czym parę chwil później, w niejakim zaskoczeniu, przekonujemy się tam wszyscy radośnie zgromadzeni. Ukochany kawałek Pogoda ducha (sł. M. Czapińska/muz. R. Rynkowski), tak przeze mnie tutaj wyczekiwany, zaśpiewał bowiem on! Profanacja! – to pierwsza myśl, jaka pojawiła się w mojej nagłą paniką ogarniętej głowie. Zupełnie jednak niepotrzebnie, bowiem już po trzech słowach tekstu chłop dostał salwę braw! Świetny, mocny głos i porządne go kontrolowanie, jak i ciekawa interpretacja tego Klasyka, to elementy którymi Szwaj już definitywnie zjednuje sobie zebraną tam opolską publikę.

Wokalistka przeplatając prezentowane podczas swego recitalu muzyczne style, magicznie zmienia odczuwane przez nas nastroje. Od jazzu, poprzez bossa novą – aż do poezji śpiewanej. Najpierw zatem znakomite, jazzowo klasyczne i cieplutkie Summertime George’a Gershwina, następnie poważna melodeklamacja wiersza Ludzie giną Josifa Brodskiego (tłum. S. Barańczak). Rozkosznie doświadczamy wokaliz do muzyki Duke’a Ellingtona oraz Krzysztofa Komedy, aby zaraz potem móc wysłuchać kolejnych interpretacji wierszy Agnieszki Osieckiej czy Wojciecha Młynarskiego. A także autorstwa samej Hanny Banaszak! Te, w łącznej liczbie bodaj dwóch, odsłuchujemy płynące z głośników przy „zamarzniętej” i skąpanej w głębokim niebieskim świetle Autorce i jej zespole.

Koniec końców przychodzi i czas na W moim magicznym domu! (sł. M. Czapińska/muz. J. Strobel). Któż tego nie zna, któż nie kocha, kto nie pragnie tego tutaj usłyszeć?? Nie ma takich, zatem jazda! Magia, magia, magia! Banaszak zaprasza do zabawy i śpiewu publiczność. Część z niej ochoczo to czyni. Ja też bym chciał, ale nie mogę. Gardło ściśnięte, z oczu leją się łzy – jestem na to za miętki… Zerkam dyskretnie w bok na J. – ta też coś co chwila ni to pucuje okulary, ni to poprawia grzywkę, czy strąca niewidzialny jakiś pyłek z policzków… Wobec takiego piękna człek jest bezradny!

Na koniec swego recitalu Artystka wybrała niesamowity i chyba wszystkim znany utwór, kolejny jazzowy tutaj standard – Children of Sanchez Chucka Mangione. No i to była już prawdziwa masakra… O ile rzecz jasna można masakrować pięknem i słodyczą. W tym przypadku tak się stało.

Utwór rozwija się niespiesznie, spokojnie, nastrojowo. Taka jest też początkowo partia trąbki zaśpiewana przez Hannę. Używając po raz kolejny swego głosu jak instrumentu – ach, czy tak też kiedyś nie robił niezapomniany John Tardy na pierwszych płytach Obituary?? – Artystka buduje powoli atmosferę i linię melodyczną kompozycji. Tak dochodzimy do połowy utworu, gdzie tak naprawdę wszystko się zaczyna. A widz/słuchacz przekonuje się finalnie, że kawałek ten faktycznie jest mu dobrze znany, gdyż gdzieś i kiedyś go już słyszał. A nie ma przecież nic lepszego od piosenki, którą się już kiedyś wszak słyszało! Jak łatwo jest ją wtedy wziąć i polubić!

W tym to zatem momencie utwór i melodia rusza znacznie żywszym tempem, a Banaszak włącza kolejne biegi swojej ponadprzeciętnej wokalizy. Mówiąc biegi, mam na myśli w zasadzie piętra. Gdyż jest coraz wyżej i energiczniej! Takie tempo jest już utrzymywane do finalnych części kompozycji, gdzie dochodzi po dwakroć, na krótko, do prawdziwej eksplozji linii melodycznej, jak i wokalizy, która niczym akustyczna fala uderzeniowa zmiata swą siłą, potęgą i pięknem wszystko co beznadziejnie stoi na jej drodze. Nie wiem jak inni, ale ja osobiście czułem się zmieciony, a nawet zmietnięty. Nie próbowałem szukać chusteczek, wiedziałem już dobrze, że ich nie mam przy sobie. Trudno, co mi tam, liczba pociągających nosem i gmerających coś przy swoich oczach ludzi i tak była liczbą o nazwie legion, z łatwością zatem się w niej rozmyłem.

Ostatnie takie doznania, gdzie w zupełnie niekontrolowany sposób ciekło z moich oczodołów, to koncert Dead Can Dance i niebiański głos Lisy Gerrard… Tam też żaden macho się nie uchował – ryczeli wszyscy jak jeden mąż! Mógłbym też oczywiście, korzystając z okazji, wspomnieć tutaj pełen wzruszeń nocny odsłuch debiutanckiej płyty Morgoth i niebywały a rozkoszy pełen, apokaliptyczny tam charkot jedynego w swoim rodzaju Marca Grewe! Ale o tym jednak może innym razem.

Dzięki niech będą temu kto wymyślił bisy! Gorącymi owacjami na stojąco udało się przywołać Hannę i jej zespół z powrotem na scenę. Artystka na deser poczęstowała nas kolejnym swym klasykiem – Samba przed rozstaniem (sł. J. Kofta/muz. B. Powell). Już po pierwszych jego taktach i słowach: Nie, nie możesz teraz odejść, zerwałem się zupełnie instynktownie z krzesełka i krzyknąłem w Jej kierunku: Nie odchodź!… Do dziś nie wiem, czy to usłyszała, faktem jest jednak to, iż: została jeszcze chwilę, moment…, gdyż na wyproszony drugi bis wyszła uśmiechnięta i finalnie już zaproponowała nam tam zebranym, mocno nastrojową kompozycję własnego autorstwa – Wołacz!

I to faktycznie był już koniec. Wspaniały, niezapomniany koncert! Wyjątkowe przeżycie pełne wzruszeń. Przez cały czas trwania tego recitalu miało się jasne przekonanie, iż obcuje się tutaj z prawdziwą Kulturą. Wysokiej próby poezja i takie też standardy jazzowe w znakomitym wykonaniu! A sama wokalistka? To niesamowite, ale Jej Głos wciąż potrafi urzec, wzruszyć i zahipnotyzować modulacją oraz tym ciągle magicznym brzmieniem. A jazzowy scat w Jej wykonaniu prawdziwie porywa i wprawia momentami w niekłamany zachwyt! Wysoka, wysoka forma Pani Hanno! Tamtego wieczora, każdy fan wyszedł z Filharmonii w pełni ukontentowany. Jak i mocno odwodniony… To zupełnie jednak normalne i naturalne przy bliskim kontakcie z Kulturą Wysoką!

co o tym wszystkim sądzi nasz Zezowaty Profan?

Ocena Profana – Jako jest mojo ło tym rećytalu łopinia? A dejcież spokój. Ta Hanka to pikno wcionż babka, a głos mo taki, że ludzie to beceli tam jak zwierzenta! Nie dołem rady, becołem i jo… Bo łokropnie mi sie to jej śpiywanie tam podobało! I nima łocym dali godać – takich jak ta Banaszak to już u nas nie robio… S-Klasse!

Józek z bagien

Fotografia w tle: http://www.hannabanaszak.pl/index.php?p=zdjecia
Fotografia w tekście: www.goodpoland.com/images/upload/miejsca/filharmonia-opolska/GoodPoland_Filharmonia_Opolska_02.jpg

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *