Type and press Enter.

Transhumanizm. Pozytronowy człowiek, organiczny robot / Asimov i Silverberg

Człowiek… Tyle jest jego definicji, ile meandrów ludzkiej natury. Inaczej zdefiniuje go biolog, inaczej etyk, inaczej naukowiec, który pragnie w swej definicji odróżnić inteligencję ludzką od sztucznej. Ta ostatnia od dziesięcioleci spędza jajogłowym sen z powiek, twórców literatury science fiction natomiast co najmniej równie długo inspiruje do tworzenia opowieści – lub wręcz przypowieści – o człowieczeństwie; uniwersalnych jak samo uniwersum. Co może stanowić bardziej obrazowe tło do rozprawiania o granicach ludzkiego poznania niż kosmos, który dążenia poznawcze prowokuje tym silniej, im bardziej oczywista jego bezgraniczność. Tak, literatura science paradoksalnie o naturze ludzkiej potrafi powiedzieć więcej niż niejedna powieść realistyczna. Ta druga bywa zbyt ograniczona przez czas i przez miejsce. Fantastyka takich ograniczeń nie zna.

Nie trzeba być fizykiem, by w tytule Pozytronowy człowiek dostrzec kwestię sztucznej inteligencji. Człowiek, więc istota nie tylko myśląca, ale i organiczna… A tu pozytronowy?! Z organicznością ma to tyle wspólnego, ile zupka chińska z rosołem babci. Jak więc zawrzeć istotę człowieczeństwa w mózgu pozytronowym? Czy to w ogóle możliwe?

Z takimi pytaniami, czy raczej ograniczeniami, zmaga się Andrew, który został stworzony jako robot, szybko jednak okazuje się, że całą serię produkcyjną wyprzedza o lata świetlne, nie tylko pod względem wykazywanych zdolności, lecz również – a może przede wszystkim – pod względem aspiracji. Głównym celem Andrew staje się bowiem… bycie człowiekiem.

Nie jest to jednak buńczuczność… przyrodzona? No właśnie, problem z terminologią również jest nieodzowną cechą poczynań głównego bohatera. Nie zrodził się z łona kobiety, jak więc może być przyrodzona? Podobnie jednak nie zrodził się z niego szekspirowski Makduf (postać z Makbeta), który „przedwcześnie z łona matki był WYPRUTY” oraz wiele innych LUDZI, którzy przyszli na świat przez cesarskie cięcie. Wyeliminujmy więc urodzenie się jako warunek sine qua non w uzyskiwaniu statusu człowieka. Skoro o PRZYRODZENIU mowa, to oczywiście i ten element wyróżniający męskie osobniki gatunku (ludzkiego i nie tylko) nie umknął uwadze Andrew. Nie wszystko naraz jednak; i tę asynchroniczność właśnie chciałam w bieżącym akapicie zaznaczyć, nim przechylił się on w stronę dygresji o przyrodzeniu. Asynchroniczność cząstkowych celów naszego pozytronowego bohatera, które dopiero ostatecznie doprowadzają go do apetytu na człowieczeństwo… A także do myślenia o sprawach ostatecznych.

Niezwykłe staje się w tej historii to, co zwykłe i znane każdemu z nas. Absolutnie zauroczyły mnie prostota i uporządkowana struktura tejże opowieści. Przypomina wieżę budowaną z klocków, prowadzących ją do samego szczytu i do stanowienia misternie, acz symetrycznie skonstruowanej całości. Jej główny bohater, człowiek czy robot, organiczny czy pozytronowy, przechodzi przez wszystkie naturalne etapy zarówno jednostkowego (ludzkiego!) życia, jak i całej (ludzkiej) cywilizacji. Jako że jego mechanizm pozwala na przeżycie wielu pokoleń, wszystkie – no właśnie – MECHANIZMY rządzące światem widzimy i w wymiarze osobniczym, i globalnym. Dzięki temu powieść duetu amerykańskich pisarzy, Roberta Silverberga i Isaaca Asimova (ten drugi, o rosyjskim pochodzeniu, zaliczany jest do „Wielkiej Trójki” pisarzy sci-fi), stanowi uniwersalną przypowieść o ludzkiej naturze, człowieczym losie, ewolucji gatunków, rozwoju cywilizacji i kołach toczących się przez wieczność. W tym miejscu odczuwam wewnętrzny imperatyw, by zaznaczyć, że prezentowany tu typ fantastyki naukowej zupełnie nie przypomina wysoce zintelektualizowanej prozy naszego rodzimego Dukaja czy choćby nawet niektórych dokonań Lema, lecz dla mnie Pozytronowy człowiek jest genialny w swej prostocie. Dotyczy to zarówno języka, jak i – przede wszystkim – struktury fabularnej, która mieści w sobie miliony ludzkich historii; a jednak bez zdolności wnikliwej obserwacji sposobów funkcjonowania człowieka i świata nikt nie byłby w stanie ująć ich w formie tak kompletnej, jak zrobił to duet Asimov&Silverberg. Chapeau bas.

Świeżo po lekturze Pozytronowego człowieka, który mnie absolutnie olśnił, z najwyższym poziomem oczekiwań, sięgnęłam po Koniec wieczności. Paradoksalnie ujmowanie spraw odwiecznych gorzej poszło Asimovovi w powieści, w której – jak sam tytuł wskazuje – na wieczności skupił się on w sposób bardziej bezpośredni. O ile w Pozytronowym człowieku otrzymujemy solidną dawkę prostoty, w której tkwi siła, o tyle w Końcu wieczności brniemy przez takie „wywijasy”:

W Wieczności nie ma nic wesołego, my pracujemy. Badamy wszystkie szczegóły wszystkich epok od początku Wieczności, aż do dnia gdy Ziemia będzie pusta. Próbujemy zbadać wszystkie nieskończone możliwości. Wszystkie 'co by było gdyby’ i wybrać 'co by było’, które jest lepsze od istniejącego. Szukamy momentu w czasie, kiedy można dokonać małej zmiany, by spleść to co jest z tym co mogło by być, by otrzymać nowe 'jest’, a wtedy szukamy nowego 'mogło by być’ stale i stale…

Znam inną wersję powyższej myśli: „Trawa jest zawsze bardziej zielona tam, gdzie nas nie ma.”

Cała opowieść oparta jest na koncepcji istnienia grupy ludzi zarządzających wiecznością, uniezależnionych od śmiertelności i czasu. Wybrańcy opuszczają moment dziejowy, w którym się urodzili, by zamieszkać w Wieczności, podróżować po czasoprzestrzeni i łączyć jej elementy tak, by poprzez manipulowanie przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, zbudować lepszą wersję rzeczywistości. Lepszą, czyli bezpieczną, pozbawioną cywilizacyjnych zagrożeń. Kolejna utopia. Czynnikiem stojącym na przeszkodzie okazuje się słabość ludzkich instynktów. Jak zwykle. Koncepcja w sumie dość ciekawa (pomimo pewnej schematyczności), jednak sposób przedstawienia całego tego manipulowania wiecznością ostatecznie okazał się zbyt naciągany i zwyczajnie mało zajmujący.

Skoro już porównuję, winna jestem jednak pisarzowi podjęcie dwóch kwestii. Pierwsza – „Koniec wieczności” powstał 37 lat wcześniej niż hołubiony przeze mnie „Pozytronowy człowiek”. Po drugie – nad tym ostatnim Asimov pracował w duecie z Robertem Silverbegiem. Może to więc Silverberg doprowadził tę powieść do mistrzostwa? Wniosek nader uproszczony; czysta spekulacja. Może Isaac Asimov przez 37 lat tak znacząco dojrzał jako pisarz? Tej myśli się chwytam i trwam w zamiarze sięgania po kolejne jego dzieła. Raczej po te późniejsze.

W międzyczasie (jakkolwiek nieusankcjonowanym przez słowniki – no chyba że byłabym sportowcem – tak potrzebnym, koniecznym i wdzięcznym), tezę sobie pewną ukuję…

Jedni kontrastują człowieka ze zwierzęciem; lecz potem przychodzi taki Różewicz i pisze:

To są nazwy puste i jednoznaczne:
człowiek i zwierzę
miłość i nienawiść
wróg i przyjaciel
ciemność i światło.

Tadeusz Różewicz, Ocalony, 1991

Inni kontrastują człowieka z robotem. Mówią: „Nieludzki! Jak maszyna!”. Gdy kontrasty zlewają się w jeden półcień, antagonizmy przechodzą we współdziałanie, dysonanse zaczynają brzmieć harmonijnie, pora nadstawić uszu. Gdzie na tronie świata pojęć i wartości zasiada względność, tradycyjnej ontologii śmiejąc się w prosto w nos (gdyby miała nos, lecz ontologia już przecież sama najlepiej wie, co ma, a czego nie), tam zaczyna się dobra literatura. Z tego relatywizmu (podobnie zresztą jak z uszu i nosa), a nie tylko z pozytronów, został tu stworzony człowiek.

Ewa Wasiak

 

Ilustracja:

https://pixabay.com/pl/sztuczna-inteligencja-robot-binarne-3048957/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *