Jak bardzo może zaskoczyć powieść, na okładce której czai się gangster rodem z lat 20./30., z wyeksponowanym rewolwerem w dłoni i czujnością na twarzy? Mnie wcale, gdyż Paula Austera znam już na tyle, by nie spodziewać się po nim kryminału. Nie dałam się zwieść okładce! Ani nawet kryminalnej osnowie fabularnej.
Trylogia nowojorska pod płaszczem powieści noir w istocie stanowi, proszę Państwa, studium ludzkiej tożsamości. Nie bez przyczyny bohaterami trzech opowieści są mężczyźni, którzy wcielają się w inne postaci bądź role, przejmują ich życia, zatracając granice pomiędzy jestestwem własnym a przybranym; cudzym.
Istniejemy dla siebie – owszem, niewykluczone – w przebłyskach widujemy nawet, czym naprawdę jesteśmy, lecz w ostatecznym rozrachunku nigdy nie możemy być pewni, w miarę jak życie mija, stajemy się dla samych siebie coraz bardziej nieprzejrzyści, coraz bardziej świadomi własnej niespójności. Nikt nie może przekroczyć granicy dzielącej go od innych – z tej prostej przyczyny, że nikt nie ma dostępu do samego siebie.
Jakby tego było mało, że każdy z bohaterów trzech części trylogii zatraca samego siebie na rzecz innej tożsamości, to jeszcze kluczowa postać części pierwszej niespodziewanie zostaje powołana do życia na samym końcu ostatniej – w dodatku tam, gdzie wypatruje się kogoś zupełnie innego. To klamrowe domknięcie idei przenikania się poszczególnych osób i osobowości przyprawia mnie o ośli wręcz upór w nazywaniu całości powieścią, a nie zbiorem trzech mniejszych. Jedna powieść, trzy opowieści – na to bezsprzecznie się godzę.
I tak, w pierwszej z nich, mamy Quinna, pisarza znudzonego swoim życiem, dającego się skusić okazji podszycia się pod prywatnego detektywa, którą podsuwa mu tajemnicza pomyłka. Los jakby sam tego od niego wymagał, wręczając mu gotowe nazwisko i misję do spełnienia.
Podobno samo życie podsuwa gotowe opowieści, ale tylko tym, co potrafią opowiadać. Skoro tak, to może przeżycia zdarzają się tylko ludziom, którzy umieją przeżywać.
Drugi bohater, detektyw Blue, nagle wypada z roli tropiciela, gdy okazuje się, że sam jest obiektem śledztwa. Tzn. wypada z niej głównie w oczach czytelnika, bo sam Blue nie zdaje sobie sprawy z paradoksu, którego stał się ofiarą. Gombrowicz powiedziałby, że bez udziału jego woli nałożono mu gębę, którą – siłą rzeczy – obserwator-czytelnik widzi na pierwszym planie. Chciałoby się rzec: nie trop, a nie będziesz tropiony, Drogi Blue. Jak się okazuje, nietrudno przekroczyć granicę podmiotu i przedmiotu; wykonawcy i obiektu; aktywnej i biernej strony tej samej rzeczywistości. Strzeżcie się, kaci i ofiary, milionerzy i nędzarze, szydzący i wyszydzani. Ruch obrotowy Ziemi, materii i niematerii, lubi odwracać życia do góry nogami.
Posługując się bezcelowym ruchem jako techniką wywracania rzeczywistości na lewą stronę, w najlepszych dniach potrafił wchłonąć zewnętrzność i tym sposobem obalić tyranię własnego wnętrza.
Wnętrze jako tyran, totalitarny władca, z jednej strony zawłaszczający sobie uwagę człowieka – istoty z natury egocentrycznej – z drugiej zaś, kierujący nim tym skuteczniej, im mniej jest on uważny. Co innego sobą przeżywać świat zewnętrzny. To jak wpuszczenie innych kultur w obręb jednego kraju. Człowiek otwarty na różnorodność, inność, nawet na obcość świata zewnętrznego, przestaje być bezwzględny. Wewnętrzny tyran traci pożywkę. Nasz bohater staje się półprzezroczystym naczyniem, wymagającym wypełnienia.
Całkiem przezroczysty staje się dopiero trzeci bohater, dochodząc w swojej historii do punktu, w którym ogarnia go refleksja:
(…) nigdy bym nie przypuszczał, że można wniknąć w cudze uczucia i przejąć się nimi aż do całkowitego unieważnienia własnych.
Historia to taka, że pewien bezimienny mężczyzna napisać ma biografię człowieka zaginionego, uznanego za zmarłego… I tak biograf przejmuje życie porzucone przez przedmiot biografii. Chciałoby się powiedzieć, że wypełnia sobą lukę powstałą po człowieku, który odszedł, a którego życie ma uchwycić, lecz nie byłoby to zbyt trafne. On nie wypełnia tej luki SOBĄ – bo jak ma to zrobić, skoro nie zasłużył nawet na posiadanie własnej nazwy osobowej. Ten bezimienny biograf wypełnia lukę po innym człowieku, zdobywając o nim informacje i nakładając je na swoją postać; wnikając w nie osobiście, modulując nimi swoją osobowość i historię.
Był widmem, które w sobie nosiłem, prehistorycznym urojeniem, bytem odrealnionym.
Próbował napisać o fantasmagorycznym, nieobecnym człowieku, a ostatecznie go ucieleśnił. Byt odrealniony znów nabrał realnego kształtu.
Tak naprawdę życie jest zaledwie sumą wzajemnie uwarunkowanych faktów, kroniką przypadkowych spotkań, fuksów, losowych zdarzeń, w których przejawia się jedynie ich własna bezcelowość.
Być może to prawda objawiona. Jednak objawiona w literaturze beletrystycznej. Sam Paul Auster, pisarz snujący tajemnicze historie w gęstych i wielowarstwowych światach, figlarnie puszcza do nas oko, napominając:
Każdy wie, że literatura jest fantazją. Jakkolwiek wielki miewa na nas wpływ, nie mylimy jej z prawdą, nawet jeśli mówi nam prawdy ważniejsze od tych, które znajdujemy gdzie indziej.
Aż chce mi się tu zakończyć Asnykiem – „szukajcie prawdy jasnego płomienia…!”. Jednak poprzestanę na oddaleniu się do sieci faktów, przypadkowych spotkań, fuksów i losowych zdarzeń, które czają się za moimi plecami – kto wie, jaką (bez)celowość w nich odnajdę, gdy zwrócę się do nich przodem.
Ewa Wasiak