Musisz mi pomóc,
Bo jestem zmęczony jak Bóg, który harował przez tydzień –
I nie stworzył świata…
Jarosław Borszewicz, Mroki
Czy istnieje chwyt retoryczny, który byłby w stanie pomieścić w sobie większy ładunek zmęczenia niż odniesienie się do siły twórczej na miarę całego świata i zniweczenie wszystkich jej efektów w tym samym zdaniu? Brnąc przez ten zaledwie trzywers, zdążyłam poczuć się, jakbym przebrnęła przez całą epicką opowieść – oczyma wyobraźni na własnych barkach niosłam już sklepienie niebieskie, siłą własnych mięśni oddzielałam lądy od mórz, osobiście sadziłam drzewa raju… Po czym okazało się, że moja kula nie jest ziemska, lecz szklana i stłukła się przy pierwszym niezdarnym ruchu. Zostały nicość i zmęczenie NICZYM spowodowane, wszechogarniające jak sam wszechświat.
I jeszcze ten zwrot do drugiego człowieka (Musisz mi pomóc) – zwiastun katastrofy, znamię desperacji, poszukiwanie żywego filaru do podparcia sypiących się kawałków szkła. Tylko czy ów „bóg” zdążył człowieka stworzyć? A jeśli nawet, to może i on rozsypał się na kawałki?
Choć ów trzywers – jeden z pierwszych, jakie pojawiają się w Mrokach Jarosława Borszewicza – jeszcze tego nie zapowiada, rozsypanie się człowieka na kawałki zdaje się tu kluczowe. Nie bez przyczyny główny bohater nosi imię Duet, a nazwisko – Zezowaty (a przynajmniej takie dane osobowe podaje w sytuacji urzędowej, lecz zaznajomiłam się z nim już na tyle, by traktować go z ograniczoną dozą zaufania). Duet to przecież podwójność; dwoistość, dualizm, współistnienie pary części składowych jakiejś całości. Do tego Zezowaty, a więc z widzeniem – o, niespodzianko! – podwójnym! Każde oko żyje swoim życiem i widzi świat pod nieco innym kątem.
Również nie bez przyczyny czytamy w Mrokach wplatane w nie regularnie dykteryjki o… butach. Rzecz jasna, o PARZE tych wędrownych przedmiotów. Ich podwójność jest regularnie podkreślana, ze szczególnym uwzględnieniem wzajemnych relacji tej dwójki.
Schizofrenia, wbrew potocznej opinii, nie jest żadną chorobą królewską, ale bardzo przyziemną, tak przyziemną, że atakuje nawet obuwie.
Buty dotknięte tą chorobą nie tylko codziennie zachowują się inaczej, ale i każdego dnia inaczej wyglądają. Ba, swój wygląd oraz zachowanie potrafią zmieniać diametralnie nawet kilkanaście razy dziennie. Ni stąd, ni zowąd stają się za ciasne, by za chwilę nieomal spaść właścicielowi z nóg. Raz uwierają w palce, a za moment w pięty. Czasem ciśnie but prawy, a lewy chlupocze, by za chwilę zamienić się rolami (…).
Borszewicz nie oszczędził butom prawie żadnej popularnej choroby ludzkiej. Obuwie doświadcza tu depresji, schizofrenii, ran pourazowych, reumatyzmu, przepukliny (Choroba ta jest wynikiem nieustannego wyginania lub ponadnormatywnego nacisku stopy na but, który wybrzusza się w miejscu tegoż nacisku lub zginania, zniekształcając swe proporcje i zmieniając tym samym wygląd, a także różnicując aparycję buta lewego w stosunku do prawego), anemii i wielu innych.
Dlaczego buty? Może chodzi o wspomnianą przyziemność – ujednolicenie sacrum i profanum, utożsamienie człowieczeństwa z „buciostwem”, wypośrodkowanie tego, co wysokie i niskie. Może sam bohater czuje się sponiewierany przez życie niczym przedmiot użytkowy – but ZUŻYTY PRZEZ CZŁOWIEKA (jak człowiek, którego siły żywotne zostały utopione w relacjach z innymi); a nawet dwa buty. Może i motyw wędrówki dorzuca swoje trzy grosze do tych absurdalnych dygresji – człowiek zmęczony parciem wciąż naprzód, zniszczony, zużyty jak te buty, służące do stawiania kroków. A może po prostu odpowiednia była ich dwoistość, tak bardzo adekwatna nie tylko do nieustannych rozważań o życiu i śmierci, które snuje nasz Duet Zezowaty, lecz i do problemów z utrzymaniem swojej tożsamości w ramach jedności.
Schizofrenia, śmierć, samobójstwo, miłość wyniszczająca – oto główne (czy wręcz tytułowe!) tematy Mroków Jarosława Borszewicza – autora dwóch tomów wierszy (nomen omen – w których tytułach przewija się zezowaty duet) i dwóch… no właśnie – powieści? Mroków i Pomroków. Kolejność oczywista.
Wątpliwość względem formy jest nader uzasadniona. W Mrokach bowiem mamy nie tylko fragmenty wierszy i prozatorskie anegdotki o obuwiu. Jest to tak naprawdę ciąg myśli o rozmaitej formie i zmiennych adresatach, odznaczających się wyrazistymi kontrastami między (nierzadko brutalną) prawdą o życiu a absurdalnym komizmem; między tytułową ciemnością a całkiem przekonującymi porywami optymizmu. Całość jest przekorna i przewrotna, a ponadto – mistrzowsko napisana. Sprawne operowanie całym wachlarzem możliwości języka, od wulgarnych rozważań o naturze „cipkowatości” i bezpośrednich, czy wręcz beznamiętnych opisów zdarzeń o charakterze traumatycznym, przez urocze w swym humorze relacje z codziennych potyczek z kobietą, sentymentalne wyznania, aż po poetyckie dumania nad egzystencją – wszystko to składa się na obraz warsztatu wirtuoza słowa i myśli, jakim objawił mi się Jarosław Borszewicz. Potrafi przedstawić świat nie tyle takim, jakim (obiektywnie?) jest, ile takim, jakim chce go pokazać w danej sytuacji. Tak obrazowe oddanie względności i złożoności życia nie udaje się każdemu – wielu tylko szafuje tymi określeniami, nie potrafiąc zilustrować ich tak spójnym DUETEM formy i treści.
Mamy tu więc bieżące opowieści z życia, dramatyczne dialogi, fragmenty listów do Nieobecnej (bo zmarła, a miłość jest silniejsza niż śmierć), filozoficzne dywagacje, cytaty z wypowiedzi znajomych głównego bohatera, wspomnienia z niezbyt sielskiego dzieciństwa (tytułowane zwykle Wilkami wspomnień), wspomniane już wiersze i medyczne diagnozy butów, a pośród tego wszystkiego całe mnóstwo rozważań o śmierci; lecz w parze z nimi – także o życiu. Klasyczna definicja przez negację.
Co chyba najlepsze w Mrokach, to ich sentencjonalność. Choć bynajmniej nie przypominają zbioru złotych rad, jak twórczość niektórych „współczesnych wieszczów” (z pozdrowieniami dla Paula C.), praktycznie za każdym razem, gdy otworzy się książkę na chybił trafił, to jednak się trafi – wprost na perłę, która albo rozbawi, albo zastanowi, albo nawet będzie się nadawała do powieszenia na ścianie. Czymkolwiek więc twórczość Borszewicza by nie była (prozą poetycką, myślodsiewnią, eksperymentem powieściowym, wszystkim i niczym), z pewnością jest ona niezwykle zintensyfikowana – niczym ekstrakt życia; człowieczeństwo instant.
O, na przykład gdy ja po raz pierwszy otworzyłam tę książkę (bynajmniej nie na pierwszej stronie, tylko na chybił trafił!), wzrok mój padł prosto na myśl takową:
Jeszcze będziemy
Spotykać ludzi
Dla których warto było
Nie zawisnąć na gałęzi
Sama prawda o motywacji do kroczenia nawet przez gęsty od gałęzi las, choćby i w butach chorujących na przepuklinę i padaczkę, nieraz apatycznych, a już na pewno z mnogością ran pourazowych.
Jest tu nawet więcej motywacji! O, chociażby taki fragment, w którym Duet Zezowaty rozpatruje wszystkie dostępne mu warianty samobójstwa. Samobójstwo przez powieszenie, przez skoczenie z wysokości, rzucenie się pod pociąg, odcięcie sobie głowy piłą elektryczną… Itede, itepe. Jednak idąc tym tropem, pogrążony w Mrokach bohater eliminuje każdą z tych metod jako niedoskonałą i sprawiającą zbyt dużo problemów – albo jemu samemu, albo światu, który miałby pozostawić. Tak oto dochodzi do konkluzji, że jednak najlepszą opcją jest życie. Przewrotne, przekorne = porywające!
Tak naprawdę, choć mamy tu odniesienia i do depresji, mroki tego bohatera nie są tak obezwładniające, jak w depresji zwykły być. Przypomina to raczej „depresję egzystencjalną”, standardową niemożność określenia jednolitego sensu własnego jestestwa i świata, w którym ono się zanurza; w Duecie Zezowatym (a już na pewno w Borszewiczu!) widzę bowiem – wbrew pozorom – porywy potężnej woli życia. O, weźmy taki dialog:
– Nie wiem, czy pan uwierzy, ale mam trzydzieści pięć lat i przeżyłem już wszystko, co tylko może przeżyć człowiek. Kochałem i byłem kochany. Ożeniłem się i rozwiodłem. Miałem forsy jak lodu i bywałem nędzarzem. Grałem z życiem w durnia, a i ono ze mną też grywało. Widziałem siedem cudów świata i betonowe żyletkowce. Przeczytałem prawie wszystkie najmądrzejsze książki świata, poczynając od starożytności…
– Kura ma pióra! (…) A skąd pan wie, czy do pełnego człowieczeństwa nie jest potrzebne podwójne przeżycie wszystkiego? (…) A może w życiu trzeba wszystko, absolutnie wszystko, miłość, ojcostwo, majątek, raz wygrać, a raz przegrać, żeby była pełnia?
I choć bohater, jak twierdzi, umierał i rodził się kilkakrotnie, cała jego schizofrenia, dwoistość pozytywnego i negatywnego ustosunkowania do świata, pragnienia intensywności i zmęczenia nią, wszystkie dialogi, w których ścierają się przeciwstawne bieguny postaw i poglądów, jawią mi się jako ZWYCZAJNA wewnętrzna antynomia człowieka poszukującego. Czy raczej rozdartego między powierzchownością codzienności a nieustanną potrzebą zanurzania się w odmętach drugiego wymiaru sensu ludzkiej egzystencji. Przy tym wszystkim Borszewicz niezwykle umiejętnie meandruje między odcieniami słowa, sprawnie wystrzegając się dwóch klęsk literatury egzystencjalnej – patosu i mdłego cierpiętnictwa.
Pomimo nietypowej (acz intrygującej i wirtuozerskiej!) formy, Mroki są dla mnie uniwersalną przypowieścią o dwóch wymiarach ludzkiego życia. I bynajmniej nie czuję się po nich mroczniej. Nawet rzekłabym, że widzę trochę jaśniej. A intensywności chce mi się szukać bardziej. Pomimo groźby zmęczenia. Nawet jeśli świat runie jak ten budowany przez tydzień, zostanie echo tego gruzowiska. Zostanie myśl albo choćby wyobrażenie tego świata, dotknięte przez chwilę, doświadczone. Zatrzymane na wieczność. Bądź co bądź, nie chodzi przecież o to, co zostaje nam w dłoniach po schwyceniu choćby odłamka piękna, tylko o to, jakie są same dłonie po tym spotkaniu. Tu, teraz, w dalszym ciągu.
Pomimo tytułu i tematyki, posiada Borszewicz przebłyski iście epikurejskie, a nawet na miarę mistrza Osho.
– Ciągle, ciągle CZEKASZ! Na pójście do przedszkola, na pójście do szkoły, na maturę, na miłość, na samochód, na mieszkanie, na emeryturę… W każdej chwili, w każdej sekundzie życia – CZEKASZ!!!
– Dobrze, ale kiedyś to wszystko się spełnia. Idziesz w końcu do przedszkola, zdobywasz maturę (…).
– (…) Jasne, że to wszystko się spełnia! I na tym właśnie polega dramat. Na tym, że będąc w przedszkolu, CZEKASZ na pójście do szkoły (…).
– Posłuchaj – mówię (…) – największym błędem człowieka jest brak świadomości, że już żyje.
Zabawne, że nie tak dawno czytałam też Świadomość Osho, który uczy żyć uważnie i zawsze skupiać się wyłącznie na aktualnie wykonywanej czynności, przeżywać całym sobą nawet przeżuwanie. Bo nasze życie nigdy nie nastaje, jeśli zawsze albo rozpamiętujemy przeszłość, albo czekamy na to, co dopiero przyjdzie. Żadna chwila nie jest wtedy przeżywana w teraźniejszości. Tak, wtedy wszechobecna staje się śmierć, o której Borszewicz tyle pisze. Nie fizyczna. Nawet nie emocjonalna. To śmierć świadomości.
Dla mnie więc Mroki to pochwała konstruktywnej introspekcji. Pływania pomiędzy odmętami szumów i chaosu – wewnętrznego i zewnętrznego. Sztuka odnajdywania siebie i tego, co istotne, pośród grzęzawiska znaczeń przemyconych między wierszami dwóch stron poświęconych antynomicznej naturze brudu:
Brud brzydki i brud ładny. Brud brudny i brud czysty. Brud stary i brud nowo narodzony. Brud nasz i brud obcy. Brud dyskretny i brud agresywny. Brud brudzący i brud niebrudzący. (…) Brud pracowity i brud nygusowaty. Brud tajemniczy i brud oczywisty. Brud arystokratyczny i brud plebsowaty. (…) Brud wędrujący i brud stacjonarny. Brud pamiątkowy i brud bez historii. (…) Brud pewny i brud wątpliwy. (…) Brud recydywista i brud prawiczek. (…) Brud z adresatem i brud donikąd. (…)
Jeśli brud to ślad, a człowiek naznaczony jest śladami swoich poczynań, to idę taplać się w błocie. Może wyjdę z niego niczym płótno pobrudzone pędzlem Salvadora Dali albo wiejski chlebuś pobrudzony smalczykiem?
Rozszerzyłabym tytuł o [Mroki] i życia uroki. Na szczęście jednak to nie ja tytułowałam to dzieło. Ja tu tylko piszę.
Ewa Wasiak
Fotografia okładki wydania z 2015 r., Wydawnictwo Iskry.