Każda książka jest w jakimś sensie wyjątkowa (nie zawsze „wyjątkowa” równa się „ciekawa”, proszę pamiętać, mam na przykład książkę zjedzoną przez psa, niezwykle wyjątkową w sposób losowo-niemerytoryczny) i często pisanie o kolejnych lekturach polega właśnie na tym, żeby dowieść, że z jakichś przyczyn właśnie po tę, a nie inną pozycję warto sięgnąć. I nie raz trzeba się przy tym nieźle nakombinować i nagimnastykować (a ja mam nędzną kondycję). Ale dziś będę pisał o książce na tyle nieprzeciętnej, że już samo ujęcie jej w ramy gatunkowe powinno wystarczyć za rekomendację i zachęcić czytelnika (o ile czytelnik jest człowiekiem dociekliwym i ciekawskim, to jedne z czytelniczych cnót) do sięgnięcia po nią. Tekst kończyłby się wówczas na jednym akapicie, co w poniedziałkowy poranek, kiedy zasiadłem do pisania, jest perspektywą wyjątkowo nęcącą.
Mowa o Części i całości Wernera Heisenberga. Książka niemieckiego fizyka jest zbiorem esejów, poświęconych fizyce atomu. Teksty te mają przy tym charakter autobiograficzny – do omówienia każdego z zagadnień autor wybiera moment w przeszłości, w którym dochodziło do decydujących dla danego tematu wydarzeń. Najciekawszą jednak częścią tej formy jest to, że książka spisana została za pomocą dialogów, co jako żywo przywołuje skojarzenia z platońskim dorobkiem i są to połączenia cokolwiek celne, do czego jeszcze wrócimy. Za pomocą tej dziwnej mozaiki autor stara się postawić w centrum książki rozwój nauki, w którym brał czynny udział; ucieka zatem od autobiografii jako takiej.
Rozległość formy doskonale współgra z obszernością treści: od diablo ciekawych powiązań fizyki i filozofii, wplatanej w to tu i ówdzie religii, przez politykę i historię, dociekliwe przyglądanie się niemieckiemu społeczeństwu pierwszych dekad XX wieku, aż po muzykę i sztukę i rozważania na temat ich rozwoju. Dostajemy także wgląd w obyczajowe tło każdej z tych dziedzin, śledzimy nastroje, nadzieje, niepokoje, w końcu także przerażenie tamtego miejsca, tamtego czasu.
Forma i poruszane tutaj obszary imponują, a są – zapewniam – zaledwie wierzchołkiem góry lodowej. Najlepszy jest w tym wszystkim sam Heisenberg. Pisał będąc już wiekowym jegomościem, jednym z architektów nauki całego stulecia i nic nie stało na przeszkodzie, by wypowiadać się tutaj z pozycji autorytetu, ba!, forma dialogu wręcz do tego zachęcała. Mimo to przyjmuje on niejednokrotnie rolę słuchacza, a gdy już dyskutuje, często oddaje pierwsze skrzypce w ręce swoich rozmówców; nigdy, nawet w zetknięciu z młodymi studentami, nie przybiera pozy pobłażającej wyższości. Poza tym, na przestrzeni całej książki autor nie zmarnował ani jednej okazji, by napisać dobre słowo o spotykanych postaciach. Nawet jeśli ma komuś poświęcić jeden zaledwie akapit, pół tego akapitu przeznacza na krótki opis, zawierający każdorazowo pozytywne uwagi, jakieś miłe wspomnienie, jakiś dobry obraz.
Każdy dialog jest dokładnie umiejscowiony, dzieje się zazwyczaj na łonie natury, na górskiej wyprawie, spacerze wśród kwiatów, w trakcie mozolnej wspinaczki; często odwiedzimy domy przyjaciół, w trakcie muzykowania, spotkań towarzyskich. I tak na przykład czytamy o tym jak Niels Bohr zaprosił do Kopenhagi Erwina Schrodingera w celu wyjaśnienia pewnych nieścisłości i nieporozumień. Trzeciego dnia gościny i zażartych, kilkunastogodzinnych sporów, gość rozchorowuje się i ląduje w łóżku, co nie przeszkadza jednak w toczeniu dalszych batalii. Innym razem autor z przyjaciółmi wybiera się w góry i porywa go mała lawina. Poobijany, dyskutuje potem, przy zmywaniu naczyń, o tym czy język może opisać świat.
Jest tutaj kilka zupełnie wyjątkowych, czasem zabawnych anegdot i opowieści, i gdyby nie fakt, że Werner pisze o sobie bardzo powściągliwie (jednak bez niepotrzebnej fałszywej skromności) i jest bardzo stonowany w snuciu historii (bogactwo opisów pozostawia jedynie dla przyrody), byłbym w stanie uznać, że momentami lekko koloryzuje. Jest więc historia o tym, jak umówił się z Paulem Dirakiem w parku Yellowstone i przybył tam dzień wcześniej, by móc zażyć samotnych wędrówek pośród amerykańskiej natury. Wychowany w Alpach, w górach czujący się jak w domu, zmęczony położył się w trawie i uciął sobie drzemkę, z której wybudził go niedźwiedzi jęzor, liżący go po twarzy. Innym razem, jako młody chłopak, po tym, jak został okradziony, by nie narażać rodziny na wydatki, przerwał studia i przez czas jakiś dorabiał jako drwal. Fizyka musiała poczekać. Jest też fantastyczna anegdota o Diraku wyrażającym oburzenie na wystawie malarstwa, albo o Einsteinie, który na pewnym zjeździe za punkt honoru postawił sobie obalenie twierdzeń mechaniki kwantowej. Noce spędzał zatem na wymyślaniu coraz dziwniejszych paradoksów, którymi od samego śniadania zasypywał Nielsa Bohra. Jako, że żaden z nich nie był skuteczny, skończyło się na tym, że chodził i oburzony rzucał swoje słynne, acz bezsilne: „Bóg nie gra w kości!”
Między słowami dostrzec można tutaj niezwykłe rzeczy. To jest, poniekąd, książka o wielkiej wadze przyjaźni i mentorstwa. Bohr, zaintrygowany młodym studentem, wyrusza z nim na spacer, będący początkiem rozciągającej się na kilka dekad przyjaźni. Ozdabiane nieustannymi docinkami spory z Wolfgangiem Paulim, wielotygodniowe wyprawy z przyjaciółmi w góry, rejsy po Bałtyku, albo amerykańskie spotkanie z Dirakiem, zakończone wnioskiem: wracajmy przez Japonię i Azję! „Robienie” nauki, przebywanie w świecie i budowanie więzi – wszystko to są części tego samego procesu, nauka rodzi się pośród przyrody i między ludźmi, nie w laboratoriach, nie w pracowniach, jej początki są gdzieś indziej.
Historia Wernera Heisenberga i historia atomu nierozerwalnie łączy się także z historią XX wieku. Dostajemy tutaj więc szereg tekstów poświęconych tematom moralnym, społecznym, historycznym i politycznym. Czy zostanie w Niemczech po 1933 roku miało sens? Czy dało się tam zdziałać jeszcze jakieś dobro? „Należało myśleć o czasach po katastrofie”, napisze fizyk. Pojawia się rozmowa z młodym nazistą, pojawia się niepokój i groza, próba walki, chęci ucieczki i decyzja o pozostaniu. Autor, wraz z kolegami został w czasie wojny zaprzęgnięty do badań nad technologią jądrową. Czytamy o tym, jak fizycy forsowali ideę pokojowego jej wykorzystania, możliwie odwlekając powstanie broni. Potem niezwykle ciężko przeżyli tragedię z Hiroszimy, nie dowierzając, że w Ameryce zdecydowano się na to, czego oni zapierali się rękoma i nogami. W tych dialogach, poświęconych odpowiedzialności i konsekwencjom swoich wyborów, autor nieco zwiększa ciężar, jaki kładzie na własną osobę. Tutaj częściej mówi, często to on wyjaśnia i tłumaczy różne sprawy, czując się zapewne odpowiedzialnym za wybory swojej przeszłości. Również wydarzenia powojenne są tutaj bogato opisane, zwłaszcza jeśli chodzi o nieco cyniczny świat polityki, chcący garściami czerpać z dorobku nauki.
Część i całość jest pozycją porażająco wręcz rozległą i imponującą. I to, co w niej porywa najbardziej, to ten młody chłopak, który (w pierwszym dialogu) leży sobie na dachu monachijskiego budynku, czyta platońskiego Timaiosa i zastanawia się, przyglądając się wschodzącemu słońcu i rosnącemu na ulicach ruchowi, czy świat jest rzeczywiście takim, jakim go widzimy? I czy w ogóle można bezpośrednio zobaczyć świat, ten prawdziwy? Czy stary Grek miał rację? Ten sam chłopak, niecałe dziesięć lat później ogłosi swoją Zasadę Nieoznaczoności, stwierdzającą jednoznacznie i bezsprzecznie, że na pewnym poziomie, nigdy nie mamy dostępu do świata, że rzeczywistość daje się poznać tylko w części, i że mówić da się o niej tylko przypowieściami. A wszystko to w XX wieku, który toczył się swoim własnym torem, nie bardzo zważając na jakichś wędrujących po Alpach młodzików, szczęśliwie, tamci nie odwzajemniali tej obojętności.
niepiśmienne p