Type and press Enter.

Fantazja na trzydzieści głosów / Rękopis znaleziony w Saragossie

„Rękopis” to zdecydowanie jedna z moich ulubionych powieści. Po kilku obowiązkowych latach przerwy mogłem po nią sięgnąć ponownie, a okazja była ku temu znakomita – nowe tłumaczenie Anny Wasilewskiej, ofiarowane polskiemu czytelnikowi przez Wydawnictwo Literackie.

Dzieje tego arcydzieła są wyjątkowo burzliwe. Okazuje się, że Potocki stworzył co najmniej dwie jego wersje, znacznie się od siebie różniące, zaś tłumacz (i to jedynie domniemany, bo istnieją uzasadnione podejrzenia, że Edmund Chojecki dał nazwisko pracy translatorskiej osoby pragnącej pozostać anonimową) skleił je w jedną, dopisując co nieco od siebie. Edycja WL stanowi pierwsze polskie wydanie jedynej kompletnej wersji, czyli tej z 1810 roku.

Widać oczywiście, że dzieło to wciąż pozostaje niedopracowane, nieukończone. Ale jakie jest mimo to imponujące! Podziw budzi zarówno sprawność kompozycyjna, dzięki której większość (a w zamyśle, nie do końca zrealizowanym, wszystkie) wątków pięknie się zazębia, jak i swoboda, z jaką Potocki sięga po motywy z tekstów różnych kultur i stapia je w nową całość.

Bo „Rękopis” jest arcydziełem przede wszystkim dlatego, że stanowi fascynujący przegląd tradycji piśmienniczej, jej kierunków i nurtów z przestrzeni wieków. I bynajmniej nie ogranicza się Potocki do czerpania ze skarbca literatury; jako człowiek oświecenia i kontynuator ambicji encyklopedystów, dokonuje grabieżczych wypadów na tereny innych dziedzin, w szczególności filozofii. Konfrontuje rozmaite postawy i poglądy, kilka lub kilkanaście wizji świata, a te z nich, które charakteryzuje dogmatyzm, subtelnie wyszydza.

Z jednej strony „Rękopis” to zatem niepowtarzalna przygoda, podróż przez niezmierzone głębiny ludzkiego jestestwa, z jego bogactwem, wielowymiarowością, kombinacją pierwiastków przyrodzonych oraz potrzeby czegoś więcej niż owe pierwiastki. Z drugiej – dobitne ukazanie, co za bzdury mogą z owej przyrodzonej człowiekowi potrzeby transcendencji wyniknąć, jeśli nie ujmie się jej w karby rozumu.

Wbrew dość powszechnemu mniemaniu, to nie gruntowny research konstytuuje dobrą literaturę; jej wartość leży głębiej. Ale nawet gdyby u Potockiego tej głębi nie było – a objawia się ona niezbicie w mistrzowskim i prześmiewczym sportretowaniu tragicznych zmagań podłej kondycji człowieka z jego wybujałymi ambicjami  – to „Rękopis” obroniłby się swadą, fantazją i humorem.

Dziś ludzie nie opowiadają już sobie tak powszechnie historii swych żywotów, a to dlatego, że są one przeważnie nudne i takie same; dla nieznanych przyczyn pisarze nie mają tyle przyzwoitości. Inaczej jest u Potockiego – z niektórych spośród jego historii można wynieść korzystne nauki, z innych wręcz przeciwnie, ale wszystkie są zajmujące. I w jak oględnych słowach można oddać nawracające orgietki z pewną damą i jej dwiema córkami!

Z kolei system Velasqueza, czyli objaśnienie pierwszej części Księgi Rodzaju za pomocą zdobyczy osiemnastowiecznej nauki, przypomniało mi obcowanie z presokratejskimi kosmogoniami, zrazu intrygujące, lecz dość szybko nużące. W wydaniu linearnym, niepoprzedzielany innymi historiami, i on jest nużący i pasuje do reszty jak pięść do oka. Musiał mieć Potocki świadomość, że ta część „Rękopisu” zestarzeje się najszybciej, ale jego polihistoryczne ambicje przeważyły. A może nie polihistoryczne ambicje, tylko subtelna kpina? Z hrabią naprawdę nigdy do końca tego nie wiadomo.

Ale i tak tęsknię za wersją Chojeckiego, choćby pełną nieścisłości i przeinaczeń. Swoboda obyczajowa i konstrukcyjna oraz przestrzeń dla większej swobody interpretacyjnej – oto, co pociąga mnie w tym wydaniu. Dodatkowo przyznaję prymat językowi Chojeckiego, wypełnionemu pięknymi sformułowaniami czy takimi perełkami jak „Kordowa”, do której mam szczególną słabość.

Stylizacja Anny Wasilewskiej jest dalece mniej zaznaczona, choć ciężko czynić z tego zarzut, skoro w tej postaci nabiera styl Potockiego elegancji i przejrzystości. Nie sposób porównywać więc tłumaczki a autorem nie do końca fortunnego przekładu „Barry’ego Lyndona”. „Rękopis” to jednak bardzo charakterystyczna powieść i z przyjemnością bym trochę po niej pomeandrował, dlatego za kilka lat sięgnę ponownie po Chojeckiego. 

I tym bardziej pragnąłbym przeczytać wersję z 1804 roku, nawet mimo jej niekompletności. Niestety, przyjdzie mi na to trochę poczekać. Póki co WL wydało ją jedynie w postaci elektronicznej, od której z zasady stronię – żaden czytnik nie prezentuje się tak dobrze obok kubka kawy na Instagramowej fotce jak książka papierowa.

Nie do końca jest też dla mnie jasne, do kogo właściwie skierowane jest to wydanie. Bo że stanowi ono wielkie wydarzenie, nie wątpię, ale jego filologiczne ambicje kazałyby je umieścić raczej w serii Biblioteki Narodowej. Tam właśnie pasowałoby wytykanie autorowi nieścisłości czy drobiazgowe przypisy, nieinteresujące zwykłego czytelnika. A ja niestety systemowo czytam przepisy, bo a nuż dowiem się z nich czegoś, czym później będę mógł komuś zaimponować?

Ale te wątpliwości niczego nie zmieniają. „Rękopis” trzeba czytać. Nie Mrozem czy Twardochem, tylko Potockim polska literatura stoi. Nawet jeśli nie raczył był on skreślić ani słowa w naszej szeleszczącej mowie.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *