Starszy kuzyn powiedział mi kiedyś, a było to w dzieciństwie głębokim, gdy wozy na niebie co prawda już stały, ale jeśli się wsłuchać można było dosłyszeć tętent kopyt uciekłych niedawno koni, powiedział mi, że nie ma zabawniejszego sposobu na nabranie młodszej siostry, niż powiedzenie jej, podczas wspólnej kąpieli, że pod wodą pływają rybki. Żart ten wymagał przyswojenia niełatwej sztuki zanurzenia głowy pod wodą, której opanować przed piątym rokiem życia się nie da. Ćwiczyłem więc na sucho, zaciskając nos i zamykając oczy, w ciągu tygodnia byłem już gotów i żart udałby się pewnie i to z wielkim hukiem, gdyby nie pewna przygoda, która spotkała mnie już przy pierwszym zanurzeniu. W wannie spotkałem Humbaka.
Lat mogłem mieć wtedy sześć, miesięcy ile, nie pamiętam, roku Pańskiego, ani pory tego roku także. Był wieczór, to jedno wiem. Przez minutę, czy dwie wahałem się, w końcu jednak zatkałem nos, wziąłem głęboki wdech i wbiłem głowę pod spienioną taflę i gdy otwarłem oczy, on po prostu tam był. Wielki jak chmury na niebie, albo i większy, kształt ciemny, choć niezłowrogi, płetwy, ogon i wszystko inne, w co wyposażony być powinien przedstawiciel dumnego narodu Wielorybów. Byłem tak zaskoczony, że natychmiast się wynurzyłem. Siostra, zobaczywszy wyraz mojej twarzy, zaczęła zaraz wypytywać – co tam jest? – ale ja w głowie żartów już nie miałem, powiedziałem więc, że nic i zaraz łapczywie wciągałem powietrze przed kolejnym zanurzeniem.
Gdy pojawiłem się tam po raz drugi, ten od razu zauważył moją obecność, wciąż zdziwiony pierwszym pojawieniem, które niemal umknęło jego uwadze, szybko podjął pieśń, bo każdy Wieloryb jest poetą i inaczej jak pieśniami przemawiać nie umie. Pieśń musiała być jakimś pytaniem, co poznałem raczej po ciekawości błyszczącej w ślepiu, niż wyrozumiałem z podwodnej mowy. Rozłożyłem ręce w geście kapitulacji, wzniosłem palec w górę, brakowało mi powietrza, mrugnięcie oka potwierdziło, że zrozumiał.
Na górze siostra urządziła mi awanturę, że jak tak ciągle nurkuję, to ona się nudzi i jak nie przestanę, to zawoła rodziców i powie że chlapię ją pianą po oczach. Nic sobie z tego nie zrobiłem, natychmiast zanurkowałem po raz trzeci i zestawem trzech prostych gestów wysłałem następujący telegram: muszę wracać. Stop. Nic nie poradzę. Stop. Do zobaczenia! On z kolei zaśpiewał coś smutnego i radosnego zarazem. Na górze spełniła się wygłoszona wcześniej groźba, nad wanną stali już rodzice z ręcznikami.
*
Kolejne tygodnie strawiliśmy na naukę języków – ja musiałem poznać jego hymny, on gesty moich rąk – w końcu jakoś się udało. Nazywałem go zwyczajnie: Humbakiem, on zaś, tym samym prawem śpiewał mi „Człowieku” choć zdarzało mu się nazywać mnie Jonaszem, okazuje się bowiem, że Wielorybi, a Humbacy zwłaszcza, to lud wielce bogobojny, choć cała jego Biblia składa się z zaledwie jednej księgi, tej o Jonaszu właśnie, przekład reszty ich nie interesował.
Rozmawiać mogliśmy już dłużej – powiedziałem rodzicom, że jestem już duży i że z żadnymi dziewczynami kąpać się nie będę, nikt więc nie czynił mi zarzutów z powodu zbyt długiego przebywania pod wodą. A o czym wtedy rozprawialiśmy – o tym mówić trudno z powodu pamięci i specyficznej tematyki tych spienionych dialogów. Są bowiem takie rzeczy, które zrozumieć mogą albo serca kilkuletnie, albo serca kilkutonowe, żadne inne, łatwo to zauważyć, gdy rozmawia się z dziećmi. Dorosłych interesują jedynie sprawy nieważne i nudne. Tylko dziecko będzie chciało wiedzieć czy gdyby niebo było zielone, to chmury byłyby fioletowe; tylko dziecko chce wiedzieć, czym różni się stukot od stu kotów; tylko dziecko jest zainteresowane tym, jak długi jest sznurek, którym księżyc jest przywiązany do ziemi. Zatem siedzieliśmy w tej wodzie i rozprawialiśmy, całymi miesiącami – ja zawsze miałem garść pytań, a ten stary jak świat, dobrotliwy stwór ze swoim mądrym, wielkim jak auto sercem, znał wszystkie odpowiedzi i dzielił się nimi z wielką cierpliwością.
Jako, że rozmawialiśmy tylko na tematy ważne i piękne, nigdy nie przyszło mi do głowy, by zapytać go, co robi w mojej wannie, jak przytaszczył tutaj swoje cielsko miliontonowe. Innych też o to nie pytałem – w ogóle im o tym nie mówiłem, kto by mi uwierzył w wielkiego i cudownego Wieloryba w mojej wannie! Głowić musiałem się nad tym sam, nieco później.
W wakacje, nad wodą, odkryłem, że Humbaka nie ma ani w stawie, ani w jeziorze, choć intuicja podpowiadała, że powinien tam być. Tylko wanny wchodziły w grę. Wyprosiłem rodziców o to, żeby móc spać u kolegów i zrobiłem to nie dlatego, że jakoś szczególnie ich lubię, po prostu musiałem sprawdzić ich wanny – te też nie działały, Humbak mieszkał tylko w mojej wannie.
I ten czas, czas najdziwniejszych rozmów mojego życia, rozmów jakich później już nie odbywałem i mądrości z jaką już się nie spotkałem, był czymś pięknym. Stara łazienka, kłęby pary jak dymy z ognisk z helleńskich misteriów, moja małość i ogrom tej wanny, która po zanurzeniu wybuchała przestrzenią tak, że mieściła tego cudownego gościa. I wszystkie jego pieśni, wielkie, czyste i głębokie, jak sam ocean, dudniły niskim basem, czystym i przenikliwym, który przeszywał mnie na wskroś, wrastał we mnie, stroił jak instrument, był jak doskonale wielka struna, struna z instrumentu na którym tylko Pan Bóg grać mógłby. I ta mądrość nieopisana – człowiek musiałby przeżyć tysiąc lat nie umierając przy tym ani razu, żeby móc, tak jak tamten, odpowiedzieć na jedno pytanie. A on odpowiadał tygodniami, miesiącami i nie musiałem wcale tysiąca lat przeżywać, bo wszystkie te słowa były tam, pełne i mądre jak słońce w południe.
*
Skończyło się nagle. Pojechaliśmy na wakacje do kuzynostwa. Zabawa była piękna, nasi krewniacy mieszkali wtedy jeszcze w małej popegeerowskiej wiosce. Tak małej, że można było wsiąść na rower i porządnie się rozpędziwszy, przejechać ją wzdłuż w piętnaście sekund. Przejechanie wszerz to sekund dziesięć. Jeżdżąc tak wzdłuż i wszerz, wyrzucaliśmy ręce w powietrze i krzyczeliśmy, żeśmy są króle świata i inne podobności. Wieczorami, dla zabawy i dla królików, wykradaliśmy siano sąsiadom i dopuszczaliśmy się małych aktów wandalizmu – w sam raz na nasze małe możliwości. Wakacje były piękne.
Ale po powrocie czekała mnie najgorsza niespodzianka w życiu. Długi, dwutygodniowy wyjazd przedłużył się tak bardzo, bo w międzyczasie Tata remontował łazienkę. Położył płytki, zamontował nową umywalkę i nowy sedes, zamiast wanny zaś, stała w rogu łazienki kabina prysznicowa.
Humbak zniknął z mojego życia raz na zawsze, bez żadnego ostrzeżenia, choć jestem przekonany, że doskonale wiedział, co się święci. Dlaczego nic nie powiedział? Nie wiem. Może wolałbym zostać pod wodą? Musiał o tym wiedzieć, nic więc nie mówił w ostatniej pieśni.
Szukam go do dzisiaj. Ilekroć nocuję u kogoś, kto ma w domu wannę, uporczywie zanurzam głowę i rozglądam się i nasłuchuję a potem, nic nie zobaczywszy, siadam i moczę się, zdecydowanie za długo. Ale kolejna gaszona nadzieja właśnie takiego siedzenia i stygnięcia wymaga.
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.