autor: Józef Czapski; książka: Tumult i widma
Sięgnęłam przede wszystkim dlatego, że wiedziałam, że Czapski dużo pisze o literaturze. Zaczęłam od środka i po pierwszych esejach czułam rozczarowanie. Potem ono minęło całkowicie, ale wracam do tego odczucia, gdyż to pierwsza rzecz, którą chcę napisać: właściwie rozmijam się z Czapskim w guście literackim i wynika to z bardzo ważnej rzeczy, bo z światopoglądu:
Wszystkie te eseje są w jakimś stopniu szukaniem Boga, a ja muszę pokonać wewnętrzny opór, żeby napisać Bóg z dużej litery (nie zastąpić go Absolutem na przykład). Przy moich całkowicie i śmiertelnie materialistycznych (unikam nawet słowa ateizm – bo ono określa stosunek człowieka do wszechświata przez negację czegoś w co się nie wierzy: trywializując, nie zbieram znaczków, a dziwnie by było gdyby ktoś mnie opisywał jako afilatelistkę) poglądach na istnienie, część lektur Czapskiego po prostu by mnie znużyła. (Na przykład Simone Weil, u której pod powierzchnią eschatologicznych zmagań, ja zawsze widzę chorobę. Nie dla mnie Bernanos, Maine de Brian, czy Rozanow.)
Można to oczywiście rozwinąć, może dokładniej byłoby napisać, że Czapski szuka nie tyle Boga, co zbawienia i usprawiedliwienia. Sensu życia w czymś większym od człowieka, odgórnego porządku moralnego, w nas się odbijającego. Trudno się dziwić takiej postawie, być może inna nie jest możliwa, z takim ładunkiem przeżyć jak u autora, gdy chce się, jak Czapski, idąc do przodu, zachować całkowitą świadomość przeszłości i pamięć. Bardzo osobisty jest przez to stosunek Czapskiego do historii, niezmącona (a bardzo rzadko Czapski jest niezmącony, nie boi się wątpliwości) pewność, że jest ona kluczowa dla nas i tego kim jesteśmy. Tu znowu rozmijam się zupełnie, bo dużo bliższy jest mi Brodski, który pisze, że uprawianie (widzenie) historii bez świadomości, że jest ona żywiołem kompletnie irracjonalnym (Muzą!), ogołoconym z obiektywnego nie tylko sensu, ale i kierunku, że takie uprawianie historii to tylko mniej lub bardziej natchniony solipsyzm.
Kolejna, subiektywna, solipsystyczna (!) myśl, która mnie prześladowała przez kilka rozdziałów (z pierwszej połowy książki – bo wróciłam do czytania po kolei – dotyczących spraw związanych z armią Andersa i powojennych lat) : jakże nie do zniesienia męski świat opisuje tu Czapski – tyle wydarzeń, tyle decyzji, świat na krawędzi ale żadnej kobiety na jego wierzchołkach – to dla mnie najbardziej przerażająca cecha tamtego czasu, bardziej przerażająca niż totalitaryzmy (choć to stopniowanie jest niewłaściwe, ale nie wiem jak go uniknąć i nadal dobrze wyrazić mój punkt widzenia). W każdym razie, ja rozumiałam oburzenie młodej Amerykanki na salutowanie, choć nie wiem czy jej powody pokrywałyby się z moimi, bo z pewnością Czapski ani ich dobrze nie wyłuszczył ani nie rozumiał.
I choć ta moja myśl jest w pewnym sensie całkowicie oderwana od książki – Czapski jawi mi się przecież jako osoba niezwykle otwarta i pozbawiona uprzedzeń – to wynika jednak z cechy tego pisarstwa, fenomenalnego (Czapski unika takich wielkich słów) wyczucia szczegółu, z wrażliwości i daru obserwacji. Jest ona też moim argumentem przeciw patrzeniu na historię jako chronologiczny, obiektywny ciąg wydarzeń. Bo przecież ja ważę czasy zupełnie inaczej niż Czapski (a na słowo naród patrzę jako na pochodną widzenia historii).
Tyle części polemicznej.
Zaczęłam więc czytać licząc na przewodnik literacki, ale zachwyciła mnie zdolność do patrzenia na ludzi z wiarą, dostrzegania w nich dobra i piękna. Często u Czapskiego widać wręcz czułość w opisywaniu innych. Rewelacyjny jest esej „It is our custom” poświęcony młodemu medykowi o polskich korzeniach, Arthurowi z Chicago. Tekst o „drobnostkach”, kilku spotkaniach przy piwie, poezji i języku, trochę o rodzinie, a ja popłakałam się na nim dwukrotnie.
Oczywiście wynotowałam sobie całkiem sporo lektur „koniecznie do przeczytania”, ale chyba najsilniej narastało we mnie przekonanie (tu akurat Czapski harmonijnie wzmocnił głos Brodskiego), że muszę wrócić do poezji polskiej. Zachwyt językiem (zresztą nie tylko polskim) jest w tych esejach stałym punktem odniesienia. Czuję zresztą, że powinnam sobie wziąć do serca ten zarzut Czapskiego, który on sformułował w stosunku do języka polityki i propagandy amerykańskiej w latach pięćdziesiątych: „ubóstwo i emfatyczność słownictwa, gdzie między zwykłą oceną a skrajnym superlatywem nie ma prawie przęseł pośrednich.” Dziś wszyscy istniejemy w takiej właśnie rzeczywistości językowej, ale to przecież niedostateczne usprawiedliwienie.
Utkwiły mi w głowie migawki, napisałabym codzienności, tyle że ta codzienność Czapskiego, to wojna obronna 1939 roku (opowieść o krakowskim, żydowskim krawcu Salomonie, żołnierzu z przypadku i przymusu), obozy jenieckie (wspomnienie i reakcja Czapskiego na notatki, które robił w łagrze Pawliszczew – Bor, nieświadomy tragedii i dotknięcia śmierci, która w swym dzikim tańcu właśnie go ominęła), emigracja (opowieść o okrucieństwie braku wyobraźni, czyli o wyobcowaniu księdza Algierczyka w świeckiej Ile de France). Te wszystkie epizody z nawiasów, i można by je długo mnożyć, przenika głębokie współczucie dla ludzkiej samotności i potrzeba zrozumienia innych – ze względu na tę ostatnią nie da się Czapskiego nazwać egzystencjalistą (bo ta etykieta chwilami mnie kusiła).
Z wielkich nazwisk literatury pojawia się u Czapskiego często Dostojewski i Tołstoj, noblista Mauriac (bardzo dobry esej „Śmierć Mauriaca” z tym „Ne dites pas cela”), Sołżenicyn, Malraux. Przewagę ma oczywiście literatura polska (tuż za nią plasuje się rosyjska) -zachwyt romantyzmem, dużo o Stanisławie Brzozowskim, wiele odniesień do twórców Czapskiemu współczesnych i znanych osobiście, także do pamiętników polityków (lub politykierów). Najcenniejszy w tym pisaniu jest pierwiastek osobisty, przez co, gdy pozbyłam się już odgórnych założeń, bardzo dobrze czytało mi się również o twórcach i dziełach, które na co dzień by mnie nie zainteresowały.
O malarstwie pisze Czapski podobnie jak o poezji, z gorącym uczuciem. Sam malarz, siebie ocenia surowo, za to pełen jest atencji dla wielu ze swoich kolegów (czas pooglądać kapistów). Nie ma tych uwag o malarstwie zbyt wiele – choć jest plastyczność i potrzeba opisu. Następną książką Czapskiego, po którą sięgnę, będzie „Patrząc”.
„Tumult i widma” są obrazem czasów już historycznych i oczywiście lekturą obowiązkową dla wszystkich zainteresowanych historią pierwszej połowy XX wieku (pięćdziesięciokilkuletni Czapski, poświęca kilka tekstów młodzieży – czyli pokoleniu moich Dziadków). Ale aktualność poruszanych w nich problemów choć nie wieczna (Polska i Rosja nie istniały zawsze, podobno), trochę właśnie taka się wydaje. Jak to mówią „wszystko się zmieniło, nic się nie zmieniło”. I tak daj Boże (znaczy Absolucie) następnych tysiąc lat. Albo może lepiej nie. Trudno zdecydować.
Następne lektury będą o wieczności.
Agnieszka Ardanowska
Rysunek tytułowy to strona z dziennika Józefa Czapskiego, z: Album Józefa Czapskiego (www.wojciechkarpinski.com)