Type and press Enter.

Wiersze podebrane #10 / Herbert / Szachy

oczekiwany
w wielkim napięciu
turniej człowieka
znak szczególny: nóż w zębach
z potworem maszyny
znak szczególny: olimpijski spokój
skończył się zwycięstwem
smoka

Jako chłopiec grałem z Tatą w szachy. Dość wcześnie nauczył mnie wszystkich zasad, nakreślił pod powiekami linie, które są tam do dzisiaj: poziome, pionowe, ukośne i najlepsze ze wszystkich, połamane susy skoczka. Mylące końskie podskoki, dwa do przodu, a potem, do ostatniej chwili markowany odskok w jedną albo drugą stronę. Ale jakkolwiek bym nie hasał, ojca ani przeskoczyć, ani zaskoczyć nie mogłem. Widział wszystkie moje ruchy, jeszcze zanim na nie wpadłem, ten tytan mojego dzieciństwa. Byłem wobec niego bezsilny, nie potrafiłem wytłumaczyć tej jego przewagi inaczej niż jakąś nadludzką siłą.

Każdy niedzielny pojedynek mógł skończyć się tylko jednym wynikiem, nie było innej możliwości, bez względu na to, jak bardzo uwijałyby się moje skoczki. I choć dla wszystkich wkoło była to przedpołudniowa zabawa, dla nas dwu sprawa była poważna. Tata nigdy, ani razu nie ustąpił, nigdy nie dał mi forów i nigdy nie folgował. Trwał niewzruszony, jak burzowa chmura nad szachownicą. Zwycięstwo musiało być prawdziwym zwycięstwem. Aż przyszedł dzień, w którym go pokonałem. Może był zmęczony po pracy, może czymś zmartwiony, czy podłamany, nie wiem, to są sprawy dorosłych ludzi, do dziś nie znam się na nich najlepiej. Ale wygrałem i bardzo się wtedy dziwiłem, nie do końca wiedziałem jak to się stało, jak to miało prawo się stać. Kątem oka zauważyłem, że mój przeciwnik z trudem skrywa uśmiech, może to mnie zmyliło. Czułem się trochę jak po strzeleniu gola ze spalonego. Dużo radości, ale zaraz przyjdzie zwiesić głowę i wrócić do szarej normy, nic się na to nie poradzi. Ale gwizdek sędziego nie zabrzmiał. Usłyszałem jakieś „nieźle”, albo coś podobnego i poszliśmy na obiad.

Wygrałem. To wydarzenie, dziś cokolwiek błahe, wtedy było jakimś kamieniem milowym, początkiem nowej epoki. Rzym wtedy upadł, a ja musiałem żyć dalej, ocalić cywilizację i wejść w ciemne wieki, walczyć ze smokami, śpiewać pieśni, żyć w zamkach z kamienia. Chyba wtedy skończyło się dzieciństwo. To było takie drzewo poznania dobrego i złego, z którego zjadłem i odtąd powoli zacząłem oddalać się od Ogrodu, w którym wyrosłem.

I to brzmi jak przegrana, ale tak naprawdę jest to zwycięstwo i to, jak napisał Herbert, zwycięstwo smoka. Stary świat w pewnym momencie ustępuje miejsca nowemu. Świat idzie do przodu. Ja jestem smokiem, zaś święty Jerzy, zeskoczywszy z konia, oddala się, utykając. A pod jego nosem majaczy uśmiech, którego nie rozumiem.

na nic
poematy dojrzałe
w ogrodach Andaluzji
nuworysz
Deep Blue
rozpycha się po polach
uszytych z płaszcza arlekina
drwiący ignorant
nafaszerowany
wszystkimi otwarciami
atakami obroną
a wreszcie radosnym
hallali nad zwłokami
przeciwnika

Nieco wcześniej Garri Kasparow stoczył słynny pojedynek z komputerem IBM. Pojedynek ważny, bo przegrany. W latach dziewięćdziesiątych, postępy w medycynie sprawiły, że dość pewnym tonem mówiliśmy o potędze i doskonałości ludzkiego mózgu, o tym, że neuronów jest w nim więcej niż gwiazd w całej naszej galaktyce, że wykorzystujemy zaledwie kilka procent jego możliwości i tak dalej i tak dalej. Scenariusze, w których maszyna zwycięża z człowiekiem, były dotąd domeną literatury science-fiction i do pojedynku człowieka i maszyny podchodziliśmy co prawda z pewnym niepokojem, ale był to niepokój doskonale ukryty pod lekceważącymi uśmiechami. I tak, to był koniec pewnej epoki.

Człowiek musiał ustąpić pola, cofnąć się. Dotarliśmy do pewnej granicy. Klęska była gorzka, był to prawdziwie głęboki smutek. Trzeba było jednak ruszać dalej. Smok zwyciężył. Ale jeśli obrócimy się za siebie, zobaczymy długą linię klęsk, które przyprowadziły nas tutaj, gdzie teraz jesteśmy. To jest walka, konieczna walka, tak samo jak konieczne jest dla tego sporu ustawiczne przegrywanie.

tak więc
królewska gra
przechodzi pod władzę
automatów

trzeba ją nocą wykradać
z obozu jeńców

kiedy umysł usypia
budzą się maszyny

trzeba na nowo rozpocząć
wędrówkę do wyobraźni

Jeśli oglądając się za siebie, wystarczająco intensywnie wytężymy wzrok, zauważymy, że każdy, który przegrywa i odchodzi w smutku, tak naprawdę uśmiecha się do siebie. Doskonale wie, co znaczy przegrana z nowym.

Patrzę na mojego Tatę i przypominam sobie jego porażkę i uśmiech, który skrył pod wąsem. I wiem, że on też pewnego dnia grał z dziadkiem w szachy i że tamten nie ustępował mu, to był człowiek surowy. I wiem, że po pierwszej swojej wygranej, ojciec, tak jak ja, będąc smokiem, ruszył w ciemność przed siebie. I tak jak ja potykał się zapewne, ale wiedział już dobrze, że jeśli gra ma się liczyć, nie może być żadnych forów, żadnego pobłażania.

A przed nami byli inni. I każdy z nich grał w tę grę bez żadnych ustępstw, a potem przegrywał albo wygrywał i jeden ruszał przed siebie (przecież trzeba na nowo rozpocząć / wędrówkę do wyobraźni), a drugi odchodził w cień z uśmiechem na twarzy i dumą, którą zachował dla siebie, którą ten młody, jeśli miał szczęście, mógł kontem oka dostrzec. Szliśmy potem w gniewie i złości i niezrozumieniu. Aż w końcu, po latach, po dekadach docierało, smok zadowolony połowicznym zwycięstwem, ginie u nas śmiercią naturalną. Przez zrozumienie, olśnienie, wybaczenie.

A potem ja będę tak siedział, daj Boże, co niedzielę wyciągał szachownicę, z namaszczeniem ustawiał na niej figury i będę wisiał nad nią jak burzowa, niemożliwa do pokonania grzmiąca chmura. I nie będę ani na krok ustępował chłopcu siedzącemu naprzeciw. Aż w końcu nadejdzie ten dzień, w którym będę mógł powoli wycofać się do tyłu, kryjąc uśmiech i dumę, o której nie powiem nikomu. Tamten zaś pójdzie przed siebie. Prosto w ciemność.

Wasz Paweł M

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *