autor: Hal Duncan; książki: Welin, Atrament
Welin wyszedł w Uczcie Wyobraźni w 2006 roku, Atrament rok później. Ten dwuksiąg Hala Duncana wciąż jest jedną z najciekawszych pozycji w magowskiej serii.
Chciałabym móc teraz napisać kilka superlatywów, bo wielokrotnie Duncan na nie zasługuje, ale…no właśnie gdzieś po drodze nazbierało mi się za dużo „ale”.
Także, żeby zacząć od początku (to właściwie powiązany z treścią żart – w świecie Duncana nie ma żadnego początku, czas jest wymiarem przemierzanym przez bohaterów, swobodnie i w obydwu kierunkach), czytałam Welin po raz drugi, Atrament po raz pierwszy. Welin, obydwa razy, podobał mi się przeogromnie, to pasjonująca, złożona, dokładnie przemyślana, skomplikowana akurat tak jak lubię, powieść. Historia, która wyrosła z wewnętrznej potrzeby i parafrazując wypowiedź Dona DeLillo (o jego własnej twórczości), która błagała, żeby zostać napisana.
Welin powstał z gniewu. W 1998 w Wyoming zamordowano 21-letniego studenta Matthew Sheparda, za to że jest gejem. Czynu dokonali jego dwaj rówieśnicy, chłopcy poznani w barze. Matthew Shepard został bestialsko pobity, następnie zostawiony, konający, ukrzyżowany na płocie z drutu kolczastego. Umierał w śpiączce w szpitalu przez sześć dni, dość czasu żeby zaczęła o nim mówić cała Ameryka. Welin można rozpatrywać jako literacką odpowiedź na tę zbrodnię – i nie ujmuje to mu oryginalności ani wartości artystycznej. Nie pomniejsza to też fantastyczności tej historii. Dodatkowo, gniew artysty jest tu kontrolowany, został zaprzęgnięty w służbę.
Bo Hal Duncan naprawdę zaszalał, rozdarł linearną strukturę powieści na strzępy. Bohaterowie nie tylko nie trzymają się jednego czasu, przenoszą się też między światami i, użyję tu słowa z Richarda Morgana, „powłokami”. I to wcale nie jest koniec zamieszania. Choć w zasadzie każdy z bohaterów, noszących w różnych czasach i światach różne imiona, reprezentuje jakiś zakorzeniony w kulturze i mitologii archetyp, czasem te archetypy się przenikają, prerogatywy jednego wędrują do innego – wtedy jest najtrudniej i naprawdę można zgubić się w labiryncie przenikających się zdarzeń, i nagle zdać sobie sprawę, że nie wiadomo o kim akurat czytamy.
Jest to również książka głęboko pacyfistyczna, sceny dziejące się nad Sommą należą do najlepszych w powieści. A także piękna powieść o miłości, o Thomasie/Puku i Jacku spotykających się w każdym życiu.
Duncan fenomenalnie wykorzystuje w Welinie mitologię. Nie tylko poprzez archetypowe charaktery (i zakotwiczenie) postaci, ale przede wszystkim wykorzystując utwory literatury starożytnej. Zaczyna od sumeryjskiej, z całymi fragmentami eposu o Inanie schodzącej do piekła. To elektryzujący rytm tej mutacji tekstu sprzed kilku (5 -6?) tysięcy lat tworzy nastrój pierwszej księgi Welinu. Potem mamy Prometeusza w okowach Ajschylosa (świadomie posługuję się tu tytułem Stefana Srebrnego, zamiast popularniejszym Prometeuszem skowanym, bo Srebrny przetłumaczył tę tragedię zachwycająco, Kasprowicz jest słabszy). Bitmity przemawiające do Finnana/Szamasza/Prometeusza słowami chóru ajschylosowych Oceanid są również wariacją genialną.
Wydaje mi się, że niezłym dowodem na to jak głęboko wdziera się w czytelnika ten tekst, bo Duncan ma ambicje poruszyć w nas utarte ścieżki znaczeń, pobawić się z czytelnikiem na poziomie podświadomości („kontrolować semiotykę” jak powiedział w jednym z dwóch świetnych wywiadów na Poltergeiście) jest jego obecność w snach. Mi z pewnością Welin sny burzył.
A teraz zaczynają się ale. Chciałam tu napisać, że ten cel osiąga Duncan, właśnie pęknięciami na uwypuklonych archetypach, Jack to zbawiciel, a czasem kat, ukrzyżowany zostanie i Puk i Szamasz, choć miłość jest silniejsza niż śmierć, czasem Thomas wybierając najgorszego Jacka wybiera śmierć.
Niemniej to właśnie bohaterowie są moim ale, moim zastrzeżeniem. Dużo słabszym wobec Welinu, bardzo silnym wobec Atramentu. Już w Welinie widać ich nierównorzędność, wręcz nieumiejętność nadania niektórym postaciom określonego charakteru. Taki jest los Lisa/Reynarda, Dona wstawionego do powieści zbyt nagle – żeby dopełnił liczbę siedem, a także jedynej postaci kobiecej Freedom/Anny/Innany. Jedynie pewna niedookreśloność Joeya, skądinąd postaci bardzo silnej, wywodzi się z prezentowanego archetypu.
Postaci kobiecej poświęcę jeszcze kilka słów. W książce, w której autor tak wyraźnie zwalcza szkodliwe społeczne stereotypy, tym bardziej rzuca się w oczy jak stereotypowo potraktował kobiety. Upchał we Freedom/Inanie/Annie ladacznicę, matkę i świętą, nawet wiedźmę – jeśli rozszerzymy, a mamy ku temu powody, tę postać również na tatuażystkę Eresz – czyli wszystkie główne kobiece klisze literackie i nie dodał niczego. Jako Inana jest raczej refrenem niż postacią, tylko jako Freedom ma przez chwilę trochę charakteru i zalążki własnych pragnień, ale przede wszystkim jest to bohaterka-tło, żyjąca dla postaci męskich (syna i brata) i realizująca ich pragnienia. Nieładnie.
Oczywiście żaden autor nie ma obowiązku traktować swoich bohaterów równorzędnie. Ale Duncan, szalejący w fabularnym chaosie swojej opowieści, pod względem struktury jest uporządkowanym formalistą. Jak już napisałam nawet liczba bohaterów nie jest przypadkowa. I każdy z nich miał być kimś. Nie zawsze wyszło.
Może jeszcze dodam, że na najprostszym poziomie fabularnym, jest to opowieść o walce grupy bohaterów z aniołami, strzegącymi pustego bożego tronu, walce o wolność oczywiście. Więc w sumie jeden z tematów, które w fantastyce rozwijane są zazwyczaj tak stereotypowo, że od dwudziestu lat omijam je szerokim łukiem. Tym razem tak się nie stało. I dobrze, bo to z pewnością powieść niezwykła.
A welin, skóra na której spisano opowieść o wszystkim, jest tu rzeczywistym domem światów. Ich kreatorem będzie atrament.
I teraz jest chyba jednak dobry moment na jakieś superlatywy. Otóż polecam Welin gorąco. To szalona książka, to, co Duncan robi ze starymi arcydziełami jest niezwykłe, a skala wyobraźni zaspokoi najwybredniejszych. Gdy jest się fanem fantastyki trzeba tę książkę przeczytać, gdy nie, warto choćby dla sumeryjskich mitów, Prometeusza i obrazów wojny. Nie wolno natomiast ulec pokusie patrzenia na tę historię liniowo, trzeba powstrzymać się przed porządkowaniem fabuły. Nie ciąć obrazu na paski.
Teraz Atrament czyli kumulacja „ale”.
Pierwsze i może najważniejsze zastrzeżenie: Atrament jedynie przedłuża nam historię z Welinu, Teoretycznie zmienia się wiele, lecz gdy się nad tym zastanowić, głównie w dekoracjach i krajobrazie. Tę samą walką toczą ci sami buntownicy. To nawet jest logiczne w tym zapętlonym czasie, ale zakończenie Welinu daje trochę nadziei, iż bohaterowie cokolwiek, odrobinę dobra, w swych wiecznych zmaganiach ugrali. Tymczasem czeka nas powtórka. A immanentną cechą powtórek jest ziejąca z nich nuda. Na dokładkę, ukoronowaniem całego fabularnego zła, jest zakończenie powieści (epilog) bardzo nieudane, dźwięczące natrętnymi fałszywymi nutami (to połączenie Reynard – Anna, bez żadnego oparcia w prawie tysiącu stronach wcześniejszego tekstu jest wręcz żenujące, dowodzi jak niewiele znaczą niektórzy z bohaterów dla autora). Zakończenie łudzi też, niemającym żadnego uzasadnienia w tekście, optymizmem.
Kolejne „ale” to świat. Nieba/piekła-azyle Welinu, same w sobie są intrygującym obrazem, w zestawieniu jednak z tłem wędrówki Reynarda po Welinie z pierwszego tomu są zwyczajnie ubogie. To jeden z pomysłów, które Duncan powinien zostawić sobie na kiedyś, na inną książkę. Przedstawienie z pierwszej księgi jest dużo za długie (moim zdaniem wręcz kompletnie niepotrzebne, w tym kształcie tańca kogutów). Namnożenie nowych światów w końcówce drugiej części tomu (choć gdy przez chwilę czułam się jak w środku scenariusza Gwiezdnych wojen, było zabawnie) znowu jest tylko nadmiarem. To kolejne pomysły, które autor powinien był schować sobie na inną okazję. Do tego, to „ale” jest wysoce subiektywne, obrazy, które maluje Duncan w Atramencie, oddziaływały na mnie klaustrofobicznie. No i ogromnie rozczarował mnie moralny wymiar tekstu. Welin oferował nieskończoność, bezmierny wszechświat wędrówki Tułacza, starcie dobra ze złem, w Atramencie okazało się, że tak naprawdę to tylko impreza w zamkniętym gronie. Teraz, gdy już odpoczęłam po lekturze, nie czuję tego tak silnie, i oba tomy wyraźnie rozdzieliły się w mej pamięci, ale w trakcie czytania bardzo żałowałam, że psuję sobie Welin Atramentem.
Kolejnym wielkim, wielkim zastrzeżeniem jest cała postać Jacka. Przy okazji wspomnę, że Jack jest wulgarny i to razi część czytelników. Mnie nie, ledwo zapamiętuję takie cechy, ale dobrze zapamiętuję znudzenie (także obscenicznością), bo Jacka jest za dużo. Rozumiem, że to on jest głównym bohaterem Atramentu, tylko nie rozumiem dlaczego. To przykład, dość powszechnego zjawiska w literaturze fantastycznej (zresztą nie tylko), kiedy autor zbyt polubił swoją postać, nie tworząc dystansu i narcystycznie wywyższając ją ponad miarę, zapominając, że chodzi o historię, nie o bohatera. Tworzy to rozbieżność między potrzebami opowieści (w które ja święcie wierzę) a autora. Przez to chwilami czułam się jak na sesji terapeutycznej Hala Duncana – mimowolny i zmieszany swą obecnością świadek cudzego katharsis.
Freedom/Anna/Anestezja jest tu jeszcze słabsza niż w Welinie (i z pewnością nie został wykorzystany potencjał trzeciego imienia). Gubi się, w moim odczuciu nawet dosłownie, bo bezzasadnie znika w końcówce, Finnan – dla mnie najciekawsza postać pierwszego tomu. Jeszcze dobitniej widać brak pomysłu na Reynarda -co w ogóle od początku mnie dziwiło, archetypowo to Kronikarz, Narrator, Reżyser – wydawałoby się samograj dla pisarza. Nadal brak charakteru Dona.
Atrament to również dwuksiąg z dwoma odniesieniami do arcydzieł starożytności. Pierwszym są Bachantki Eurypidesa, drugim Bukoliki Wergiliusza. Bukoliki zawierają się w bardzo słabym epilogu. Natomiast Bachantki są kanwą dla pierwszej części książki. Tu po raz pierwszy mam zastrzeżenia do zubażającej sztukę interpretacji Duncana. Duncan skupia się na erotycznym napięciu między bohaterami, a wydaje mi się, że Bachantki pasowałyby do tej opowieści w swej prawdziwej formie, w której to napięcie jest tylko małą częścią tragedii (u Duncana w końcu dochodzi do głosu, cieniutkiego, Anestezja/Agaue, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że tylko przeszkadza kogutom w tańcu). To już oczywiście czysta spekulacja, ale byłoby dużo lepiej dla tej historii, gdyby Duncan odważniej (właściwie to chyba w ogóle tego nie zrobił) wywiódł eurypidesowe konsekwencje z faktu, że Jack wcielił się w postać boga(co bohater ten robi w całym Atramencie), tak jak groza i konsekwencje narodzin nowego boga są głównym tematem Bachantek.
To co jest wadą, jest też, niespodziewanie, powodem pewnej zalety tego tekstu. Otóż fragment kiedy Jack/ Dionizos przebiera Joeya/Penteusa w kobiece ciuchy jest straszniejszy, mocniejszy, sugestywniejszy niż w czytanych przeze mnie Bachantkach (tłumaczenie Jerzego Łanowskiego).
Przed przeczytaniem Atramentu uwierzyłam recenzentom piszącym, że dopełnia on Welin i nie da się zrozumieć zamysłu autora bez znajomości obu tomów. Teraz całkowicie się z tym nie zgadzam. Atrament zubaża, zamiast dopełniać. Z tych dwóch książek jedna „błagała by zostać napisaną”, druga jest tylko echem. (Echo to ładne słowo, ale wierzcie mi, przyszło mi do głowy parę brzydszych.)
Agnieszka Ardanowska
Maska, która zapowiada tekst to wykonana z białego kamienia Dama z Uruk (albo Lady of Warka, Warka to współczesne miasteczko, obok starożytnego Uruk). Rzeźbę datuje się na około 3200 rok przed naszą erą. Prawdopodobnie była częścią pełnego drewnianego posagu, być może bogini Inany, na co wskazuje miejsce znalezienia (świątynia). Jest to jedno z najstarszych znanych nam, tak sugestywnych i wiernych, przedstawień ludzkiej twarzy w sztuce. (Zdjęcie za wikimedia commons)