Type and press Enter.

LIST W BUTELCE / WARTO ZBACZAĆ ZE SZLAKU

WARTO ZBACZAĆ ZE SZLAKU, CZYLI O TYM, JAK KULTURA DOPADA NIC NIESPODZIEWAJĄCYCH SIĘ NIEBORAKÓW W GÓRACH!

Szanowna Łajbo, Wysoki Relingu, piszę do was z głębokiego i zapewne nieodkrytego jeszcze przez Was lądu. Jeszcze, jest tu najzupełniej uzasadnione, gdyż mam nadzieję, że po mojej relacji, zaczniecie wypuszczać Swoje szczury lądowe dalej, aż poza horyzont, gdzie majestat Gór i zew przestrzeni przemawia równie mocno, jak mokrego przestwór oceanu. Okazuje się, że kultura może nicniespodziewającego się człowiek napaść niemal wszędzie, i spaść na niego znienacka wprost ze szczytów gór niczym tygrys, który jak wszyscy wiemy jest świetnym zlatywaczem.

Przedziwny zbieg okoliczności, kilka oczekujących na spełnienie marzeń i szybka decyzja, wyrwały mnie z urokliwego i roztapiającego się malowniczo w asfaltową fantazyjną breję Krakowa, na południe, do stolicy innej roztopionej malowniczo i fantazyjnie brei. Stolica fondue i czekolady szeptała do mnie od dawien dawna, kusząc przede wszystkim górami, ich obecnością i moją wśród nich nieobecnością. Pomijając fantastycznie pogmatwany i dziwaczny okres krótkich przygotowań, wyjazdu, przyjazdu i pierwszej wędrówki w góry, oto stoję u stóp szlaku mającego zaprowadzić mnie na Rochers de Naye w Prealpach Fryburskich i zlatującą kulturą.

Wraz ze współtowarzyszem wspinaczki dreptaliśmy potulnie po ustalonym przez bywalszych od nas szlaku, lecz w pewnym momencie iskierka odkrywcy zapłonęła w nas niczym pochodnia wśród ciemności nocy. Po prawdzie jednak, zboczyliśmy nieco ze szlaku. Wizja powrotu po własnych śladach i nigdy nie gasnący płomień lenistwa, skłoniły nas do kontynuowania drogi z rubasznym „jakoś to będzie” nastawieniem. Mając niejakie pojęcie o mapach, orzekłem, że jest miejsce, w którym na wcześniejszy szlak wrócimy, licząc na to w duchu, gdyż z każdym krokiem wydłużał się nasz potencjalny powrót po własnych śladach. Powrót okazał się zbędny, natomiast wędrówka dość stromym podejściem wyzuła ze mnie resztki sił. W międzyczasie żołądek zaczął domagać się czwartego śniadania, nogi odpoczynku, płuca wytchnienia, a mózg odpowiedzi na pytanie, po kiego prawdziwka tu jestem, zamiast doceniać majestat i piękno gór z bezpiecznej odległości. W życiu każdego górołaza, mniej lub bardziej doświadczonego, zdarzają się epizody zwątpienia, okraszone wydyszanym na wydechu, a czasami i na wdechu „nacomitoprzyszło”. Nie inaczej było i tym razem, schemat działa sobie w najlepsze, szlak jest już niemal widoczny, kiedy coś szczególnego zwraca naszą uwagę. Jak przekonaliśmy się kilkaset, a potem kilkaset kilkadziesiąt metrów wyżej, chatki w górach są powszechnym zjawiskiem. Wtedy jednak, była to pierwsza ujrzana w tych górach chatka, i to poza szlakiem! Mój kompan dziarsko zarządził, że skoro jest, to trzeba ją obejrzeć z bliska. 

Nie wyróżniała się niczym szczególnym, ot, kamienna chata w górach. Nic nie zapowiadało, że będzie to chata, która sprawi, że zapomnę o bolących kulasach, o palącym słońcu, a nawet i o tym, że jestem głodny! Na podwórku powitał nas siwowłosy staruszek, uprzejmie nas informując, że możemy sobie wejść do środka i obejrzeć wnętrze. Uznaliśmy zatem, że przyzwyczajony jest do turystów, mimo wszystko wahaliśmy się nieco. Wahania nie były jednak długie, a ze środka wyszedł mężczyzna, który z kolei uprzejmie poinformował nas, że w środku też znajdują się Słowianie tak jak i my. Bystrzak, zważywszy, że kulturą grzeszyliśmy i ani jedna kurtyzana nie padła wokół nas.

Coraz bardziej zainteresowani weszliśmy więc do środka. Pot zalewał mi oczy, ponury pomruk niedźwiedzia rozlegał się złowieszczo w okolicach kiszek, półmrok panujący w środku i zawieszona w powietrzu cisza tworzyły niesamowitą mieszankę, jak to często się dzieje na granicy między dwoma światami. W pewnym momencie pot wysechł, niedźwiedź znudzony poszedł się zdrzemnąć i zostaliśmy odcięci od zewnętrza. Krążyliśmy niepewnie wśród najrozmaitszych rzeczy. Chłonąc całe wnętrze pobieżnymi spojrzeniami, przywitaliśmy się z dwójką Polaków, którzy bywają tu co roku od dwudziestu kilku lat, dowiedzieliśmy się, że tu właśnie mieszka i tworzy Paul du Marchie Van Voorthuysen.

Jeżeli z początku nazwisko to nic nam nie mówiło, to w miarę jak słuchaliśmy kim jest, przechadzając się wśród najróżniejszych eksponatów. Nasz Przewodnik nazwał go współczesnym Nietzsche. Powiedział, że jest filozofem, pisarzem, artystą, podróżnikiem a nawet i pustelnikiem. W to ostatnie nie za bardzo chce się wierzyć, biorąc pod uwagę, że jego książki można kupić przez internet, oraz że Szwajcarska telewizja dość często przeprowadza z nim wywiady. Pustelnictwu przeczy również fakt obecności małżonki Paula, Nicole. Oglądając warsztat malarski z niedokończonym obrazem, dowiadujemy się, że Nicole wędrowała kiedyś po górach, po czym została, i zaczęła tworzyć razem z Paulem, muzykę, niesamowite obrazy, oraz coś co najbardziej przekonało mnie o niesamowitości tego miejsca. Kiedy dowiadujemy się więcej o przeszłości Paula, między innymi o jego pochodzeniu od Holenderskiej rodziny królewskiej, podróżach po Egipcie i jego kryptach, kroki kierują mnie do kąta, skąd łypie na mnie otwarta księga. Im bliżej jestem, tym łypanie staje się bardziej natarczywe. Nie jest to niestety Necronomicon, Szalonego Araba, Abdula Alhazreda.

Oto stoi przede mną Pierścień Nibelunga Wagnera, przepisany wspaniałą czcionką przez Nicole i opatrzony wykonanymi przez nią rysunkami i zdobieniami. Bojaźliwie wycieram moje nieczyste palce (jadłem wcześniej styropian i piłem wodę) i z radością przewracam kolejne strony, strony formatu około A2, wpatrując się w idealnie równe linie tekstu. Żałuję wtedy, że na studiach gardziłem pismem technicznym, po czym dowiaduję się, że Nicole spędziła nad księgą 2 lata. Mój żal paruje w chłodnym półmroku dziwacznej skarbnicy. Kręcąc się po pomieszczeniu, oglądając z bliska wspaniałe organy, słuchamy dalej, o tym, że Paul napisał i wydał dwie książki, że ma 95 lat, oraz że postanowił, póki dobrze się czuje wydać kolejną. Oglądamy albumy z ich wspólnymi obrazami, słuchamy o ich fascynacji najróżniejszymi kulturami, o ich ciągłej i nieustającej pasji tworzenia i powoli zapominamy, że przed nami jeszcze kilkaset metrów wspinaczki, że jesteśmy w górach i że jesteśmy głodni.

Jeżeli człowiek nie odczuwa głodu, zapewne przeżywa coś niesamowitego. Po wyjściu ochłonęliśmy dopiero po jakimś czasie. Absurd istnienia takiego fenomenu w tym właśnie miejscu powoli ustępuje pewności, że jest to ze wszech miar właściwe. Pot wraca na czoło, niedźwiedź rozbudza się całkowicie, a mój krok z początku pełen lekkości, ponownie przybiera postać nieubłaganego człapania. Jednak to co zobaczone, zostaje pod powiekami, a ogromna księga nadal wzbudza niesamowite wrażenie. Jeżeli góry, są dziełami sztuki Ziemi, to czy mieliśmy do czynienia ze sztukcepcją? Już niedługo zaopatrzę się w pierwszą książkę Paula o podróżach z młodości, dziewczęta podróżujące po górach nie pozostaje mi nic innego jak przestrzec przed Pustelnikami, szczególnie tymi z rodzin królewskich, a wszystkim polecam od czasu do czasu zboczyć ze szlaku. Co prawda, gdybyśmy szli szlakiem, widzielibyśmy drogowskaz do Liboson, ale być może minęlibyśmy go bez zwracania uwagi. A wtedy zeszlibyśmy z gór jedynie zadowoleni ze zdobycia szczytu, nieświadomi co nas ominęło.

Mateusz Zieliński

Autor zdjęcia głównego: Andrzej Aksak – http://andrzejaksak.pl/

Autor zdjęć uzupełniających treść (i samej treści): Mateusz Zieliński

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *