autor: Don DeLillo; książka: Biały szum
To jedna z najbardziej znanych powieści Dona DeLillo, zwyciężczyni National Book Award z 1985 roku. W Polsce wydana tylko raz, przez Rebis w serii Salamandra (1997), w nakładzie nieimponującym, także dość trudno dostać ją w bibliotekach czy antykwariatach. Przetłumaczył „Biały szum” Radosław Zubek.
Czytelnik zaznajomiony jako tako z twórczością amerykańskiego pisarza znajdzie tu wątki dobrze sobie znane. Strach, samotność, rodzina i to co ją łączy, świat pieniądza, spiski i tajemnice. Puste fasady i ukryte za nimi znaczenia. Konsumpcja, technologia, polityka, kryzys wartości. To wszystko w nadmiarze słów przede wszystkim wypowiadanych w dialogach (bohaterowie DeLillo zazwyczaj bardzo dużo mówią – te rozmowy, wyidealizowane, za mądre, zbyt głębokie, zbyt zabawne, są zresztą zawsze wyśmienite). I te słowa zaczynają żyć własnym życiem. Nie tylko powtarzana we śnie przez małą dziewczynkę nazwa samochodu, ale i „studia nad Hitlerem”, „napowietrzne zjawisko toksyczne”, czy „święto samochodów kombi” z początków powieści. Słowa są wcześniejsze niż to, co opisują, skoro istnieje nazwa, to co nazwane też musi zaistnieć (to mógłby być końcowy wniosek podsumowujący obłędy tej powieści).
Samo słowo „nadmiar” także nieźle ją opisuje. Całe sitcomowe życie dorosłych bohaterów „Białego szumu”, prze- i od- realnione jest już tylko nadpisem nad tym co było. Bo było już wszystko. Inne małżeństwa, inne dzieci, inne domy. Do przeżycia zostały tylko powtórki, nic dziwnego, że przy setnym odcinku scenarzysta dokłada nieprawdopodobieństw, pojawia się ufo, cuda opatrzności i przyrody, no i napowietrzne zjawisko toksyczne.
To wszystko zostało opowiedziane śmiertelnie (słówko znaczące) poważnie, humor wynika tu z kontrastów, różnic miedzy tonem i treścią, pomieszaniem zwyczajnego z niemieszczącym się w normach. Potencjalnie jest tu bardzo dużo takich mogących wywołać śmiech dysonansów. Ale mnie humor „Białego szumu”, uchodzącego za jedną z najzabawniejszych książek DeLillo, zawiódł. Uśmiechałam się, lecz nie śmiałam w głos. Nawet na „Nazwach” śmiałam się więcej, nie mówiąc już o „Gwieździe Ratnera”.
W rezultacie jako całość „Biały szum” mnie rozczarował. Brakuje w tej powieści oddechu, przestrzeni między zdaniami, wszystko namnaża się niepotrzebnie, udowadniając udowodnione wcześniej tezy. Wynika to z rozmyślnego szafowania nadmiarem, słowa mają za zadanie zalać nas lawiną, ogłuszyć wystrzałami, tylko że to zbyt głośna kanonada. Zamiast utopić się w powtórzeniach wyłuskiwałam je jako niepotrzebne i rażące.
Oczywiście można zaznaczyć że w 1985 roku „Biały szum” był z pewnością bardziej innowatorski. Ale sam DeLillo napisał wcześniej rzeczy podobne tematycznie i lepsze (jak wspominane „Nazwy” i „Gwiazda Ratnera”). Zaś, również pokrewny tematycznie,” 49 idzie pod młotek” Thomasa Pynchona to książka prawie o 20 lat starsza (1966). Zastanawiałam się nawet czy „Biały szum” nie mógł być, w jakimś stopniu, odpowiedzią pisarza na zarzuty, że napisane wcześniej książki były za trudne.
Dopiero rozebrany na kawałki staje się „Biały szum” naprawdę dobry. Zapamiętamy i imponującą sylwetkę głównego bohatera – Jacka Gladneya, profesora od Hitlera i jego zbyt mądre dzieci. Fenomenalną postacią jest Babette. Począwszy od opisów fizycznych (czułe i zmysłowe są pierwszą przyczyną dla której polubiłam Jacka) poprzez pracę (wykłady o siadaniu, chodzeniu, jedzeniu i piciu oraz czytanie niewidomym), czy straszną i śmieszną Babette uprawiająca seks w kominiarce. Znakomita jest scena rodzinnego posiłku w samochodzie, dialogi z Orestem Mercatorem -pogromcą węży. Drażnią zmysły stołówkowe (czy może biblioteczne) rozmowy „wykładowców azylantów” z Nowego Jorku, ich przeintelektualizowana, ceremonialna szczerości wywołuje efekt bólu zębów (jak przy zgrzytliwym dźwięku). A są jeszcze sceny w supermarkecie, zachody słońca na estakadzie (wyobrażałam to sobie jako kadr filmu), symulowane ewakuacje czy „bycie” pacjentem ujęte w ramy kategorii filozoficznej.
Jak widać „Biały szum” zapewnił mi pełną ambiwalencję wrażeń. Dodam jeszcze, że już dawno poddałam się przekonaniu, że najlepsze książki Dona DeLillo po polsku, to te, które tłumaczył Robert Sudół.
Agnieszka Ardanowska