Żałuję, że podczas wizyty w Trieście lata temu nie znałem jeszcze „Mikrokosmosów”, bo udałbym się wówczas na wędrówkę po wyrysowanej przez Magrisa mapie. Choć i tak nie zdołałbym jej ukończyć, bo – o ironio – zawezwał mnie wtedy telefon z informacją, że dwóch dżentelmenów-rodaków pobiło się niedaleko o względy pewnej umiarkowanie urodziwej Słowenki. I to zdarzenie znakomicie wpisałoby się w narrację Magrisa, spod której prześwituje właśnie wyraźna ironia, która jest w końcu jednym z niezbędnych narzędzi człowieka nowoczesnego, a szczególnie pisarza nowoczesnego.
Ironia tkwi również w fakcie, że dwaj wzmiankowani dżentelmeni, wbrew wbudowanym mechanizmom, bo uzbrojeni w inne narzędzia człowieka nowoczesnego – do których trzeba zaliczyć zarówno egoizm, jak i antykoncepcję – ani myśleli o przedłużaniu gatunku. Ale to już chyba temat na zupełnie inną książkę.
Magris jawi się tutaj jako literacki odpowiednik maszynki do mięsa, z której wychodzi rzeczywistość spoetyzowana, zmitologizowana. Postrzega świat jako nieprzerwany ciąg symboli, transponuje mity na triesteński grunt. Ocala również od zapomnienia tych wszystkich lokalnych, zazwyczaj pomniejszych, twórców – pisarzy, malarzy, architektów.
Nie tylko Triest jest jednak bohaterem „Mikrokosmosów”. Magris typuje więcej obszarów obarczonych charakterystycznym piętnem pogranicza, czyli tymczasowości i płynności. Oddaje hołd tym umęczonym ziemiom, ich skomplikowanej historii. Fascynuje go zagadnienie tożsamości, jej dynamiczny charakter. Wskazuje, jakie cuda mogą się wyłonić z etnicznego tygla, z przenikania się kultur. I broni tych pokręconych, wyrzeźbionych przez czas i wygotowanych w krwi lokalnych tożsamości, głośno mówiąc, że mylą się zarówno ci, którzy chcieliby się zamknąć na świat i zachodzące w nim nieuchronnie przemiany, jak i ci, którzy chcieliby się na świat całkowicie otworzyć, rezygnując z własnego dziedzictwa i tradycji. Jakieś granice są w końcu potrzebne. I w funkcjonowaniu jednostkowym, i w życiu zbiorowym.
Nowoczesność niszczy zaś tradycję, tytułowe mikrokosmosy właśnie, kluczowe w procesie budowania tożsamości. A tożsamość nie może być z gumy, z plasteliny.
Rozważając historię tych pechowych regionów, nieustający ciąg nawiedzających je mniej lub bardziej zbrojnych konfliktów, konfrontuje Magris człowieka z wiecznymi i obojętnymi morzem oraz przyrodą, podkreślając nie tyle jego całkowicie oczywistą przemijalność, ile bolesną i absolutną chwilowość.
Bezosobowa w przeważającej części narracja umieszcza odbiorcę w środku opisywanego świata i każe mu przeżywać wszystko, co opisuje autor: to ja płynę łodzią po lagunie z młodym Cristianem, ja oglądam film w kinie pana Voliotisa na świeżym powietrzu, ja biorę pokój ze spadzistym dachem w Planinskim Domu. I wreszcie, co najbardziej dojmujące, to ja obserwuję, jak mój nieodłączny towarzysz przekracza próg katedry zbudowanej ze światła, przypominając mi, że na horyzoncie majaczy kres.
Podróże z Magrisem po prowincjonalnej Italii są więc dalece skuteczniejsze niż podróże palcem po mapie czy czytanie przewodników, a przy tym są okraszone przednimi anegdotami. I niekiedy najpierw pojawia się tu opowieść, a dopiero później, znacznie później, dochodzi do wydarzenia, które ta opowieść opiewa. Bo moc literatury jest niezmierzona i bywa sprawcza.
I trudno nie zachwycać się Magrisem, nawet jeśli czasem pragnęłoby się chwili wytchnienia od tego niekończącego się ciągu symboli albo kiedy przyłapuje się autora na klepaniu banałów o tym, jak nowoczesna kultura europejska pozbawiła człowieka absolutu i zmusiła do poszukiwania jego substytutów bliżej siebie, a wręcz w sobie.
A wreszcie nigdy nie jest za późno, by uczyć się nowych słów, do czego lektura pism triesteńskiego erudyty zawsze daje znakomitą sposobność.
utracjusz