Zbyt często i zbyt gwałtownie zarzekał się Mieczysław Jastrun, że „Piękna choroba” nie jest powieścią autobiograficzną, by można dać jego zapewnieniom wiarę. Ale nie tylko wścibskość powinna nas ku niej nęcić, bo Jastrun, jak to mają w zwyczaju poeci, daje prozę niezwykle plastyczną i bogatą w szczegóły, niekiedy wręcz przeładowaną, jak gdyby to nie pisarz wodził piórem, lecz pióro pisarzem.
I czymże jest tytułowa piękna choroba, jeśli nie powołaniem do sztuki? Snuje więc Jastrun opowieść o narodzinach i formowaniu się artysty, któremu wrodzona wrażliwość pozwala wyróżnić się z ogółu, dostrzec więcej, a nawet przekroczyć ludzką kondycję. Właśnie na transgresyjny wymiar sztuki kładzie poeta akcent; narrator zdaje się być momentami zdolny do zniesienia dyktatu czasu, czemu towarzyszą narracyjne harce z czasami, kiedy to bohater bytuje w wielu naraz albo – alternatywnie – poza nimi. Ten zabieg jest być może największą zdobyczą „Pięknej choroby”.
Bo życie artysty to istotnie wciąż od nowa powtarzające się zderzenie ducha z materią, poezji z fizyką. I właśnie sztuka jawi się jako jedyna dobra odpowiedź na trudne pytania, w tym filozoficzne, na ludzkie dylematy, nieuniknione rozdarcia. Pełni rolę filtra rzeczywistości, ale i umożliwia ucieczkę od niej. Jest narzędziem tak doniosłym, że zamiast dylematu, co było pierwsze – jajko czy kura, przychodzi rozstrzygać dylemat, czy to sztuka imituje życie, czy jednak na odwrót.
Z tymi zagadnieniami, nieistniejącymi dla przeciętnego zjadacza chleba, przychodzi się wybrańcowi Apollina mierzyć samotnie i stąd bierze się jego poczucie odrębności, osobności. Edward Ostrzeń, bohater powieści, to przewrażliwiony, skłonny do introspekcji młodzieniec, który na własną rękę i na nowo odkrywa to, co filozofia i psychologia dawno już ustaliły (na ile to w wypadku tych nauk w ogóle możliwe), po kolei zrywając z rzeczywistości polipy ustalonych, powierzchownych pojęć.
Oczywiście, tak głębokie myśli u tak młodego człowieka to pewien anachronizm (co nasuwa skojarzenie z „Eliaszem” Gilliamsa), który jest jednak komplementarny z osiągnięciami myśli bohatera; ustalił on bowiem, że jedynym sposobem przezwyciężenia immanentnego tragizmu ludzkiego żywota, skazanego na kres, jest zaprzeczenie linearnej naturze czasu. W ten sposób w każdym momencie jest martwy – ale też w każdym momencie jest żywy; decyduje perspektywa, choć jej władzy, wbrew późniejszym „zdobyczom” myśli postmodernistycznej, nie rozciąga Ostrzeń na inne obszary.
Kolejno odkrywa za to dychotomiczny rozdźwięk między językiem a przedmiotami, między ludzkimi wyobrażeniami a rzeczywistością, by w końcu stanąć oko w oko z wmontowanymi w człowieka mechanizmami autodestrukcji. Bo musi się zmierzyć z indywidualnym wymiarem zbiorowej traumy, pogodzić z gwałtownym unicestwieniem całych mas ludzkich, w tym osób bliskich, na skutek zbiorowego szaleństwa wojny.
I tu teoria o jednoczesności całego czasu okazuje się bezradna; narrator podejmuje wręcz próbę zapomnienia o życiu przed wojną, a środkiem do zapomnienia ma być opowiedzenie o nim. Zapomnienie przez nazwanie to oryginalna koncepcja, ale też wymazanie historii zdaje się jedynym sposobem ocalenia rozumu, zdrowia psychicznego, normalności. Bo inaczej jak żyć po tym, co się stało, co człowiek zrobił człowiekowi?
Ale to wszystko na nic, przynajmniej dla natur wrażliwych. Pod koniec, gdy fabuła, już wcześniej szczątkowa i pretekstowa, niemal całkowicie zanika, ustępując miejsca obsesyjnemu krążeniu wokół tych samych zagadnień, czyta się więc rzecz trudniej. Załamanie fabuły zbiega się, rzecz jasna, z rozpoczęciem wojny. I przepada wszelka jedność, celowość, ciągłość, stałość.
Piękną chorobą jest zatem i życie, i miłość, i sztuka; i tylko czas jest chorobą okrutną, nieuleczalną, i w końcu nieodwołalnie śmiertelną, zaś jego pachołkami samozwańczo okrzykują się bliźni, pragnąc ulżyć Ponuremu Żniwiarzowi w jego zbożnym trudzie. Ale choć śmierć często przychodzi zbyt szybko, mówi Jastrun, to zrozumienie, niestety, zawsze przychodzi za późno.
utracjusz