Nigdy nie miałem zapędów dydaktycznych. Do uczenia cierpliwości mi brakuje; więc tego nie robię, tym bardziej teraz – kiedy nie muszę.
Również moje ubogie doświadczenie literackie nie upoważnia do udzielania porad.
Poniższy tekst jest próbą zrozumienia zjawiska nieustannej popularyzacji procesów, które ze świata literatury powinny zniknąć. Jednocześnie pragnę podzielić się wiedzą, która być może pozwoli komuś uniknąć nieprzyjemności.
Nie prosiliście. Ja nie planowałem. Tak wyszło.
Jeśli ktoś czyta i później recenzuje książki w moim mniemaniu słabe – z zasady niewiele mnie to obchodzi. W końcu każdy z nas ma prawo marnować prywatny czas w sposób całkowicie dowolny.
Ja na przykład siadam i udaję, że piszę coś mądrego i ważnego.
Ostatnio jednak zauważyłem, że pojawia się coraz więcej recenzji – tudzież opinii – o powieściach od wydawnictw typu vanity. Może zawsze tak było, a ja żyłem w bańce nieświadomości.
Lecz akurat to obchodzi mnie już bardziej. Uważam, że szkodzą one (te wydawnictwa) rynkowi książki: czytelnikom i autorom, czyli także mi (x2).
Zalewają nas jeszcze większą liczbą tworów wątpliwej jakości (tak, książek wydaje się dzisiaj zbyt dużo), potęgując przesyt i zagubienie.
Jeśli ktoś nie wie, czym jest wydawnictwo vanity, zapraszam do wyszukiwarki. Mądrzejsi ode mnie wyczerpująco opisali, na czym polega ich działalność i dlaczego jest fuj-fuj. (Znajdziecie też konkretny spis marek).
W skrócie: vanity część kosztów wydania książki przerzuca na autora (oczywiście z jego przyzwoleniem, akurat w tym zakresie układ jest jawny). I nie: tradycyjni wydawcy nie biorą pieniędzy od autorów.
Teoretycznie nie jest to idea z gruntu zła – tenże podział – a przynajmniej nie byłaby, gdyby wszystko odbywało się z pełną uczciwością i szacunkiem.
Dzielenie kosztów w teorii gwarantuje autorom i autorkom większy zysk. Zamiast kilku/kilkunastu procent otrzymują kilkadziesiąt. Brzmi nieźle, co? To taka inwestycja, która szybko się zwróci!
Jednak ów „próżność” (z ang. vanity) nie jest przypadkowa – odsyłam do trzeciego znaczenia słowa w Słowniku języka polskiego PWN.
Zastanawia mnie więc, czy osoby promujące tego typu książki są świadome faktu, że przykładają rękę, a może nawet dwie, do wspierania praktyk z moralnością mających niewiele wspólnego.
Może nie.
Z drugiej strony – mam nieodparte wrażenie, że popycha do tego zachwyt nad swoim „bookstagramem”, odniesionym sukcesem, który objawia się poprzez propozycje współprac – barterowych/finansowych.
Nie oceniam. W każdym z nas istnieje jakaś cząstka vanity.
Ale naprawdę trudno mi uwierzyć w te wszystkie peany, ochy i achy, zachwyty nad recenzowanymi książkami. (Oczywiście są też osoby, które piszą o nich zgodnie z sumieniem, za co należy się im szacunek i wieczne uwielbienie).
Ale jaki ja mam problem z vanity?
Osobiście nigdy z takim wydawnictwem nie współpracowałem, nie mam więc negatywnych doświadczeń.
Kiedy człowiek pacholęciem był i wykoncypował sobie, że napisze i ba! – nawet wyda książkę, szukał przydatnych informacji w miejscach wszelakich: forach i grupach (niestety w większości kółkach wzajemnej adoracji, ale to już inny temat).
I właśnie tam pierwszy raz miałem styczność z vanity; zjawiskiem, którego istnienia nie byłem świadom, więc tym bardziej przerażającym.
Naczytałem się niezliczonych historii do dzisiaj przyprawiających o dreszcze, kiedy tylko sobie o nich przypomnę. Historii autorów i autorek, ale również redaktorów, korektorów, łamaczy i grafików. Słowem: osób w mniejszym lub większym stopniu oszukanych przez rozliczne wydawnictwa vanity.
W jaki sposób?
I tutaj odsyłam do wyszukiwarki, która zaspokoi wszelką ciekawość. O problemie na szczęście mówi się coraz więcej, a osoby poszkodowane dzielą się swoimi doświadczeniami. Ogólnie sprowadza się to do niewypłacanych honorariów/tantiem przy jednoczesnym ucinaniu kontaktu, hucznych zapewnień i obietnic, mglistych zapisów na umowie.
Tam się rozgrywają tak chore akcje, że nie do pomyślenia jest, że proceder może jeszcze trwać. A jednak. I jak widać – ma się całkiem dobrze…
Nie winię tu autorów/autorek marzących o wydaniu powieści, przekształceniu tworu własnej wyobraźni w coś rzeczywistego.
Sam przeżyłem moment zawahania, kiedy otrzymałem propozycję podpisania umowy od jednego z wydawców vanity (o co się prosiłem, nieopatrznie wysyłając im rękopis). Więcej – już wtedy wiedziałem, z czym się wiąże taka współpraca, lecz wizja bycia PRAWDZIWYM AUTOREM jest na tyle kusząca, że samoczynnie nasuwają się myśli: kurczę, ze mną na pewno będzie inaczej. Przecież mnie nie oszukają.
No i nie oszukali. Bo odmówiłem.
Nie każdy tak robi. Zwłaszcza kiedy tradycyjni wydawcy odpowiadają odmownie lub, co bardziej prawdopodobne, wymownie zlewają temat.
W takich chwilach człowiek szuka alternatywnych rozwiązań, nie chcąc porzucać utworu, któremu poświęciło się tak wiele czasu.
Vanity nie jest dobrym pomysłem, jeśli pragnie się przynajmniej spróbować osiągnąć coś więcej niż pamiątkowy egzemplarz własnej książki na półce i sprzedaż kilku sztuk rodzinie i znajomym.
Nie znam przypadku, kiedy autor wyszedł na tym naprawdę dobrze (co nie oznacza, że takowy nie istnieje).
Już lepiej pójść w selfpublishing, który również ma milion wad – szczególnie przy ograniczonym budżecie, ale przynajmniej nikt nie robi nas w balona.
Bo vanity niekoniecznie orżnie cię na kasę – są wśród nich wydawnictwa, które terminowo wypłacają tantiemy. Gdyby w ogóle nie płaciły, już dawno by je pozamykano w diabły (chyba, oby, tak myślę).
Do współpracy zachęcają młodych, niedoświadczonych autorów, odpisując szybciutko na maile (tradycyjnym zajmuje to od kilku do kilkunastu miesięcy), nęcąc wizją błyskotliwej kariery – niczym J.K. Rowling: od niechcianej pisarki po jedną z najpoczytniejszych.
Ale że jak?
Ano za pomocą ogólnopolskiej promocji oczywiście! Promocji wartej tysiące złotych! Z wykorzystaniem znajomości i kontaktów!
O, super! To jak to wygląda w praktyce?!
No… wrzucimy kilka postów na Facebooka i wyślemy newslettera do subskrybentów (jeden bystrzak wycenił bazę swoich odbiorców na 4 tysie PLN – to jest prawdziwy przykład).
Łapiecie już, o co mi chodzi?
Ważne: mało który wydawca może sobie pozwolić na potężną kampanię reklamową, zwłaszcza poświęconą debiutantowi. O takowych im szybciej zapomnimy, tym przyjemniej to żyćko będzie trwało. Różnica jest taka, że uczciwy redaktor naczelny powie to autorowi wprost, nakreślając może nawet skromną, ale realną kampanię. Okej?
Vanity biorą hajs, a w zamian dają niewiele. Rzadko kiedy w ogóle przeprowadzają redakcję i korektę, a jeśli już – to raczej mało profesjonalną. Profesjonalna korekta to w domyśle taka, której nie wykonuje stażysta albo student (z całym do nich szacunkiem i sympatią).
Skutkiem tego są książki-potworki, których niejednokrotnie nie idzie czytać. Tu kolejny przykład (tym razem mój, z ostatnich dni, bezpośrednio popychający do tyrady):
Promocja książki jednego z wydawnictw vanity u instagramowego twórcy. Do grafiki reklamowej wrzucono cytat – wiadomo, jeden z tych, które o fabule mówią niewiele, ale mają sprzedać klimat. No i pięknie, pełna kulturka i profeska!
Szkoda tylko, że ów cytat zawierał tak oczywiste i okropne błędy. Aż trudno wyobrazić sobie sytuację, w której średnio ogarnięty redaktor puszcza coś takiego do druku, nie mówiąc o wytypowaniu do celów promocyjnych. Jeden cytat, w zasadzie jedno zdanie!
No aż mnie otrząsnęło. „Panie, tak się nie robi!”
W książce zdarzają się błędy. Jest to normalne. Bardzo trudno wyłapać wszystkie, nawet kiedy redakcją i korektą zajmuje się kilka osób plus autor.
I ja nie uniknąłem baboli (dlatego nie czytam „Wygnanych”, których pisał jakiś tam odległy ode mnie o całe lata dzieciak) – mam tego pełną świadomość.
Ale żeby wyszukać takiego „kwiatka” i chwalić się „cudownym zdaniem”… To już inny kaliber.
I zaraz nasuwa się jeszcze jedno pytanie: jak w takim razie wygląda reszta książki?! Czy chciałbym się z nią zapoznać? – No niekoniecznie.
Jaki to był błąd? W jakiej książce? U kogo widziany? – Nieważne. Tekst nie jest atakiem na autorów/autorki, którzy tak naprawdę są tu ofiarami własnego romantyzmu, ale i chciwości innych. Pokazuję jedynie szerokie spektrum problemu, jakim są vanity.
Przy czym… no dobra, jednak należy się tu mały kamyczek do ogródka twórców – tych, którzy są przekonani, że to korekta odpowiada za poprawę wszystkich błędów.
Otóż nie. Warsztat to podstawowe narzędzie autorów/autorek, po prostu trzeba go rozwijać.
Niezależnie od tego, co chcemy robić w życiu, należy się nieustannie doskonalić, dążyć do nieosiągalnej perfekcji. Nie znając zasad ortografii czy interpunkcji (i niekoniecznie w stopniu doktoranckim), sukces w tym niełatwym świecie, w którym sporo zależy od szczęścia, osiągnąć jest jeszcze trudniej.
Nie pomaga też przeświadczenie o własnej wyjątkowości, w czym utwierdzają liczne poradniki i kursy. Żeby nie było, można z nich wynieść wiele dobrego, nauczyć się cierpliwości i sumienności (a o to przecież w pisaniu chodzi), czerpiąc z doświadczeń innych. „Pamiętnik rzemieślnika” Kinga czytałem ze sto razy.
Mimo to cały czas można spotkać wypowiedzi typu: „Ech, nikt mnie nie chce wydać… Ale R. Mróz w książce o pisaniu opowiada, jak to wiele wydawnictw odrzucało jego teksty, zanim w końcu się udało. Problem nie leży we mnie, lecz w tychże wydawnictwach!” To parafraza, ale na podstawie prawdziwej sytuacji.
Jasne, redaktorzy to też ludzie. Mogą mieć gorszy dzień i odrzucić naszą propozycję z błahego powodu. Jednak nie można w ten sposób tłumaczyć sobie wszystkiego, zwłaszcza kiedy wysłaliśmy książkę do 30 różnych wydawców.
Cóż to by był za pech, jeśli każdy z nich zasiadał do czytania po porannej kłótni z mężem/żoną, wylaniu kawy na ulubione portki czy innej tragedii!
W tych samych poradnikach i kursach pisania dowiadujemy się również, że brak odpowiedzi jest najlepszą odpowiedzią. I tego się trzymajmy.
To boli, wiem o tym doskonale, ale na pewno jest to zdrowsze podejście.
Przeżyłem coś podobnego, kiedy miałem lat dwadzieścia kilka. Napisałem beznadziejny horror, którego nikt nie chciał wydać.
Nie pamiętam już do których wydawnictw go wysłałem, ale jestem niezmiernie wdzięczny, że nie podjęto ze mną współpracy. Kilka z nich nawet grzecznie podziękowało! Autoresponder? – Nie ma na to dowodów!
Kiedy minęło pierwsze rozczarowanie, usiadłem do tekstu i zacząłem rozważać, jakie mam teraz opcje. Mogłem rozpocząć ponowną redakcję, spróbować wyciągnąć coś z tej historii, sprawić, żeby była lepsza, bardziej przyswajalna.
Słabe punkty mogą tkwić w fabule, ale też sposobie jej prowadzenia czy zwykłym stylu (jak wyżej).
Reset i ciężka praca. Jest to najlepsze rozwiązanie – gorzkie, bo musimy pogodzić się z porażką, nawet jeśli chwilową, i czasochłonne, odsuwające na później dni naszej chwały. Ale najlepsze.
Mając złudną pewność o doskonałości, można wysłać książkę do kolejnych wydawnictw. To też jest spoko, o ile nie wykorzystaliśmy wszystkich dostępnych opcji i nie zaczniemy kierować się ku niechlubnym bohaterom tego tekstu, chwilowo znajdującym się na drugim planie. Przecież nie każdy musi wydać w Wydawnictwie Literackim czy innym W.A.B.
Co więcej, mniejsze marki niejednokrotnie z większym zaangażowaniem podchodzą do debiutantów, mając na to czas, chęci i możliwości (każda książka może być dla nich „być albo nie być” – takie smutne realia).
Ale nie vanity…
Jest jeszcze trzecia opcja, na którą zdecydowałem się przy moim horrorku: porzucić tekst.
Tego nie polecam, dość drastyczne i jeszcze smutniejsze, lecz w moim przypadku – jak najbardziej słuszne.
Kilka miesięcy temu z głupoty otworzyłem plik z tą „książką”. Po dwóch minutach otrząsnęło mnie podobnie, jak przy promocyjnym babolu wspomnianym powyżej.
Czy świetna książka może zostać wydana w systemie vanity? Oczywiście, że jest na to szansa. Ktoś może stworzyć genialną historię, poprawnie ją napisać i wysłać do takiego właśnie wydawcy.
Ale to nic nie zmienia. Nie możemy posługiwać się jednym przykładem, usprawiedliwiając sto innych nadużyć.
Więcej! Nawet tej „świetnej książce” będzie niezwykle trudno przebić się do szerokiego grona czytelników. Dlaczego? Otóż cenieni recenzenci (ci naprawdę znaczący) nie biorą na warsztat powieści od wydawców vanity. Potępiają ich praktyki, jednocześnie szanując swój czas.
Ostatnio rozważano, żeby wykluczyć vanity z listy książek branych pod uwagę do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Nie zrobiono tego, gdyż niektóre z tych wydawnictw wydają powieści także w tradycyjnym modelu. Które powieści? – nie wiadomo.
Powstaje tu pewien dylemat moralny. Bo skoro nie wszystkie książki od vanity są vanity, czy mamy prawo potępiać twórców tam wydających? Przecież oni są tu ofiarami i nie zasługują na ostracyzm.
Autorzy i autorki (płacący i niepłacący) rzeczywiście cierpią w tej sytuacji najbardziej. Lecz wsparcie im okazywane – poprzez kupno książek i promocje – tylko utwierdza wydawców vanity w przekonaniu, że ich model działa. A czy naprawdę chcemy napędzać to dalej?
I nie jest to spisek rządzących światem starych dziadów w togach przeciw biednej niszy i genialnym twórcom, którzy zmieniliby postrzeganie literatury, gdyby tylko im pozwolono.
Vanity ciężko pracuje na swoją opinię – to lata poświęceń i wyrzeczeń. Dalej to robi, co potwierdzają kolejni rozgoryczeni autorzy/autorki i wszelkie inne osoby związane z procesem wydawniczym.
Czy to się może zmienić?
Rozsądku. Uwagi. Cierpliwości.
Życzę wszystkim.