Blisko dwa lata nie miałem w ręku kryminału, postanowiłem więc sobie jakiś zaserwować. Najpierw zwróciłem wzrok ku Bondzie i Mrozowi, ale akurat się migdalili. Nazwiska Läckberg czy Nesbø sprawiają z kolei za duże kłopoty w pisowni i wymowie. Wreszcie przypomniałem sobie o książce, która niczym wyrzut sumienia stoi na półce od lat zbyt długich, by bez wstydu je tu wymieniać.
O fajerwerki się nie pokuszę. „Imię róży” sześćset sześćdziesiąt sześć razy rozbierano już na części pierwsze i znaleziono w nim z pewnością liczne elementy, których szacowny autor nie raczył tam umieścić, z którym to zresztą konceptem, jednym ze swych ulubionych, Eco pięknie sobie igra w bardzo dowcipnym i smakowitym eseju-posłowiu (Dlaczego napisał „Imię róży”? „Miałem ochotę otruć mnicha”).
Ale nie sposób nie wspomnieć o typowej dla włoskiego pisarza przedniej ironii, która przenika te karty, manifestując się choćby w naiwności narratora, charakteryzującej się zastanawiającą nieciągłością, przez co nie do końca okazuje się „Imię róży” powieścią rozwojową. Innym firmowym, nomen omen, znakiem Eco jest przesadna skłonność do enumeracji, aplikowana precyzyjnie w celu gilgotania organów wewnętrznych.
I skoro już wspomniałem o znaku, to semiologiczne fascynacje autora znajdują tu bogaty wyraz, odzwierciedlone w dysputach uczonych mnichów. Ci zaś, snujący się po mikrokosmosie klasztoru, szepczący po kątach, sprzeniewierzający się regule zakonu, w końcu bezradnie ginący, przyczyniają się walnie do budowania niepowtarzalnego klimatu powieści, która ponadto, dzięki postaci Wilhelma z Baskerville, zajmującego tu, choć wbrew własnym (i nie do końca szczerym) deklaracjom, pozycję mędrca, przeniknięta jest duchem humanizmu.
„Imię róży” to również świetna lekcja zarządzania strachem, a zarazem ponure proroctwo, które już się spełnia – i nie mam tu bynajmniej na myśli pewnego pogubionego kapłana z Koszalina, który dokonał ostatnio egzegezy Pisma Świętego może nieco zbyt dosłownej i postanowił rozprawić się ze śmiertelnie niebezpiecznymi księgami w sposób budzący brzydkie skojarzenia.
Eco obnaża grozę i hipokryzję wszelkiego fanatyzmu, zawsze gotowego uciec się do bezczelnej relatywizacji w obliczu słabości swoich racji. A monolog brata Jorge przypomina dodatkowo, jak boleśnie ponurą religią jest chrześcijaństwo, co dobitnie unaocznia przecież jego symbol.
Można się ewentualnie zastanowić, czy autor nie za bardzo popisuje się erudycją. Ale skoro już ją posiadł, to trudno od niego wymagać, by trzymał ją w piwnicy.
Co ciekawe, spełnienie definicji postmodernizmu, którą daje sam Eco, nie jest zadaniem łatwym. A jednak autorowi w pełni udała się ta sztuka, bo dał światu dzieło cytujące dotychczasowy dorobek literatury i ironicznie tego faktu świadome, a do tego dostarczające nieskrępowanej rozrywki.
Zaś rzekome dłużyzny powieści nie działały na mnie odstręczająco, wręcz przeciwnie – przypomniały studenckie czasy i oszołomienie sporami scholastyków, a konkretnie faktem, że można nadawać najwyższe znaczenie nieistotnym z punktu widzenia rozsądku drobnostkom – i zabijać za nie! Przypomniała mi się też rzecz bardziej jeszcze przez swą bliskość smutna – niedawny post na Facebooku jednego z kolegów z tychże czasów, w którym piętnował wszelki ekumenizm jako niewybaczalną herezję. I stąd niestety można płynnie przejść do refleksji, że nie wszyscy zdołali przyswoić sobie zdobycze późniejszych niż opisywane tu średniowiecze czasów, w których to przynajmniej przejściowo zdarzało się panowanie rozumu. Bo fanatyzm – podobnie jak „Imię róży” – jest ponadczasowy.
utracjusz
Zdjęcie oryginalne: praca własna Aubrey, CC BY-SA 1.0.