Jaką cenę przychodzi zapłacić za sukces, wiedzą tylko Ci, do których drzwi sukces raczył zastukać. Jedni radzą sobie z tym gościem lepiej, inni gorzej. Dziś mam dla Was opowieść o muzyku, którego ciągłe wzloty i upadki sponiewierały do tego stopnia, że od dwudziestu lat, mimo niewątpliwego talentu, nie zdołał wydać nowego materiału. Przed Państwem John Sykes!
Dzisiejszy bohater pojawił się już w naszym cyklu, przemykając jak meteor przez opowieść o Whitesnake. By jednak oddać cześć nieprzebłaganemu Chronosowi, cofniemy się do 1980 roku, kiedy to niespełna 21-letni angielski blondas otrzymał angaż w heavymetalowej formacji Tygers of Pan Tang. Po nagraniu z nią dwóch albumów postanowił zgłosić akces do muzycznej ekstraklasy i zawalczyć o posadę gitarzysty kolejno u dwóch byłych gardłowych Black Sabbath – niesfornego Ozzy’ego Osbourne’a oraz małego człowieka o wielkim głosie – Ronniego Jamesa Dio.
Choć Sykes ostatecznie nie dostał tej roboty, zrobił wokół siebie dość hałasu, by przyciągnąć uwagę Phila Lynotta, lidera słynnej irlandzkiej grupy Thin Lizzy. Dołączył do niej na nagranie ostatniego albumu przed śmiercią Lynotta, „Thunder and Lightning” i miał duży wpływ na podkręcenie i uwspółcześnienie jej brzmienia.
Wkrótce potem Thin Lizzy się rozpadło, a John dołączył do Whitesnake, by najpierw nagrać od nowa ścieżki gitary na amerykańskie wydanie nieszczególnie tajemniczo zatytułowanego albumu „Slide It In”, następnie ruszyć w promującą go trasę, a w końcu napisać i zarejestrować materiał na największy komercyjny sukces w historii zespołu, krążek „Whitesnake”. Jak już to opisywaliśmy, ledwie chwilę potem lider Whitesnake, David Coverdale, zwolnił Sykesa (oraz resztę załogi), powodowany zazdrością o sceniczną prezencję naszego bohatera i powodzenie, jakim ten cieszył się wśród żeńskiej części publiczności.
Płowowłosy John nie płakał w rękaw, tylko szybko postanowił zmontować własną załogę. Jako basistę skaperował Tony’ego Franklina, słynącego nie tylko z upodobania do niecodziennych spodni, ale i ze współpracy z Jimmym Page’em czy Davidem Gilmourem. Za garami zasiadł stary wyjadacz, Carmine Appice. Problemem pozostawała tylko obsada pozycji gardłowego. Do roli tej przymierzane były takie tuzy jak Ray Gillen czy Tony Martin, ostatecznie jednak posterunek ten objął sam Sykes, dysponujący niezłym głosem, ale tylko ułamkiem możliwości dwóch wspomnianych dżentelmenów.
Pierwszy album Blue Murder, bo tak nazwał swą kapelę Sykes, ukazał się w znamiennym dla losów Europy roku 1989. Jest to dzieło wcale niezłe, choć nieco nierówne, a do promowania go wybrano typową piosenkę o miłości w nietypowej aranżacji. Najbardziej uwagę przyciąga jednak teledysk do utworu, a w szczególności jego warstwa symboliczna, manifestująca się choćby w scenie, w której John czesze konia, czy w tej, w której zrozpaczony miłosnym niepowodzeniem i skropiony deszczykiem rozrywa na sobie biały podkoszulek (tę scenę uznano zresztą za tak udaną, że użyto jej w teledysku dwukrotnie).
Amerykańscy fani okazali się jednak nieczuli na porywy duszy Johna, podobnie jak na jego nagi tors. Niewykluczone, że „Jelly Roll” to piosenka zbyt mało przebojowa, gdy tymczasem zespół potrzebował bardzo oczywistego hitu. Niestety, wybór drugiego singla wcale nie był bardziej udany, bo „Valley of the Kings” to wprawdzie utwór nader majestatyczny (i z liniami wokalnymi napisanymi przez Tony’ego Martina pod możliwości… Tony’ego Martina), ale zdecydowanie zbyt rozwlekły, by liczyć na telewizyjną czy radiową karierę.
Brak spodziewanego sukcesu na moment zniechęcił Sykesa, lecz wkrótce rozpoczęły się prace nad drugim albumem Blue Murder, zatytułowanym „Nothin’ But Trouble”. Album ten nagrała już inna ekipa, a wokalnie wspiera na nim Johna sam Kelly Keeling. Kompozycje są nieco prostsze, ale ponownie brakuje wśród nich tego jednego przeboju, który mógłby sprawić, by świat przypomniał sobie o człowieku, który stał za amerykańskim sukcesem Whitesnake. My przekornie dajemy tu utwór zupełnie odmienny od poprzednich – kameralny, z fantastycznym tonem gitary, brawurową linią basu, delikatnymi smyczkami oraz nie za mądrym tekstem o zdradzie.
Jako że druga płyta Blue Murder sprzedała się jeszcze gorzej od pierwszej, wytwórnia Geffen Records bez żalu pożegnała się z naszym bohaterem, który postanowił kontynuować karierę jako artysta solowy i w latach 1995-2000 wydał cztery albumy, słabsze kompozycyjnie od dokonań Blue Murder. W międzyczasie Sykes reaktywował również Thin Lizzy w ramach hołdu dla Phila Lynotta i na przełomie wieków koncertował z tą załogą, bacznie unikając aparatów fotograficznych.
Ostatnie jedenaście lat to okres, w którym Sykes bywa aktywny jedynie w mediach (w tym społecznościowych), a i to sporadycznie. Krążyły plotki o jego współpracy z byłym perkusistą Dream Theater Mikiem Portnoyem, ale oczywiste różnice w poziomie energii obu panów zaowocowały zmianą partnerów przez Portnoya, co zresztą wyszło muzycznemu światu na dobre, bo światło dzienne ujrzał znakomity projekt The Winery Dogs. A sam Sykes od dziewięciu lat zapowiada wydanie swojej piątej płyty, „A Brand New Day”. W międzyczasie rozstał się z wytwórnią, która miała ten materiał wydać, sam album wyciekł zaś do internetu, w rzekomo nieostatecznej formie. Fortuna nie jest łaskawa dla Johna Sykesa, ale niewykluczone, ze brytyjski artysta nie dał jej zbyt wielu szans na wykazanie się.
Niejako na marginesie tej historii przyjrzymy się pobieżnie innej grupie o jeszcze krótszym życiorysie. Pretekstem do tego spojrzenia będzie osoba Boba Rocka, legendarnego producenta muzycznego, który odpowiadał za brzmienie debiutanckiego albumu Blue Murder. Rock pracował z największymi nazwiskami w biznesie, choć najbardziej zasłynął z pewnością skierowaniem Metalliki w bardziej komercyjne rejony, dzięki czemu ci, którzy twierdzą, że Metallica skończyła się na „Kill ’em All”, mają wdzięczny obiekt nienawiści. Prominentna lista wykonawców, na których Rock odcisnął swe piętno, ciągnie się bez końca i obejmuje m.in. Bon Jovi, The Cult, Bryana Adamsa, Aerosmith czy Mötley Crüe.
Otóż na początku lat 90. ten uznany producent postanowił zrobić trochę własnej muzyki. Kapelę nazwał Rockhead, sam chwycił za gitarę, na wokalistę zaangażował niezłego krzykacza, a na gościnne występy namówił kilku znajomych tuzów, wśród których znaleźli się chociażby Billy Duffy z The Cult czy Richie Sambora z Bon Jovi. Na płycie chciał również zagrać główny bohater dzisiejszego tekstu, John Sykes, ale jak zwykle coś mu nie wyszło. Sam album był niezły i dość zróżnicowany – można było na nim usłyszeć choćby sporo inspiracji latami 70., ale przede wszystkim była to duża dawka melodyjnego, skocznego hard rocka. Co ciekawe, na pierwszy singiel wybrano akurat utwór brzmiący najbardziej nowocześnie, ale też bardzo eklektyczny.
Rockhead był projektem od początku opatrzonym datą ważności, jako odskocznia Boba Rocka od prawdziwej pracy, i nie zmieniła tego trasa koncertowa zespołu z Bon Jovi ani kolejne dwa single. Warto zresztą wspomnieć, że równocześnie z nagrywaniem płyty, Rock pracował nad nowym materiałem z Mötley Crüe i Bon Jovi, a także przechodził przez ciężki rozwód. Grupa szybko się więc rozpadła, ale na pamiatkę po niej pozostało nam kilka niezłych kawałków.
Na dziś to wszystko, ale jak zwykle zostawię tu groźbę, że prędzej czy później do świata hair metalu powrócę. Fryzura to tyle absurdalne, co nośne kryterium muzyczne i jeszcze nie raz będę się do niej odwoływał jako pretekstu do podróży w świat innej estetyki i innych dźwięków.
utracjusz