autor: Zadie Smith; książka: Białe zęby
„Białe zęby” są ambitnie zakrojoną historią dwóch przyjaciół i ich rodzin. Poznamy dwa lub trzy pokolenia z trzech rodzin: bengalskiej, angielsko-jamajskiej i na wskroś brytyjskiej rodziny imigrantów o obumarłych korzeniach.
Najcięższy mój zarzut wobec prozy Zadie Smith jest taki, że ważniejsze od tego co pisze, jest dla niej to jak pisze. Zamaszyście zakreśleni bohaterowie powieści nie dają rady przebić się nad powierzchnię zdarzeń, wyłonić z konturów, pozostają jedynie tłem dla pomysłów (ale nie idei), zduszeni i jednowymiarowi.
Przez wiele fragmentów tej długiej książki brnęłam z prawdziwym trudem. Przez udziwnione, źle opowiedziane wątki, jak choćby naprawdę fatalną, niewiarygodną, i nie groteskową lecz nieprzemyślaną, z wyraźnymi śladami zmęczenia i braku wiedzy u samej autorki historię wojenną z bułgarskiej wsi – a strukturalnie jest to epizod który, co widać od razu, ma nadać ciężar dwojgu głównych bohaterów, do tego, czego domyślimy się później, gdy ponownie zagości na kartach opowieści genetyka, zepnie całą powieść klamrą.
Salman Rushdie na okładce „Białych zębów” wypowiada się tak: Czytałem z ogromną przyjemnością i sporym uznaniem. Parafrazując te słowa mogłabym napisać: Czytałam ze sporym uznaniem i niewielką przyjemnością.
Dlaczego z uznaniem? Fakt, że jest to debiut 25-latki robi wrażenie (nie umywa się do debiutu 18-letniej Masłowskiej -oba dzielą dwa lata – ale nie każdy jest geniuszem). Przede wszystkim powieść ma bardzo dobrze zazębiającą się strukturę, poszczególne wątki zachodzą na siebie płynnie, bez wysiłku, autorka umie tkać narracyjny kobierzec. Podobały mi się manipulacje tekstem, wtrącenia, nagłe zmiany perspektywy. Jest w książce kilka świetnych fragmentów, nazwałabym je społeczno-panoramicznymi, znakomite opowiastki o korzeniach Irie, okraszone fenomenalnym drzewem genealogicznym. Opis wielonarodowościowej szkoły, tętniący życiem i prawdą, czy szaleństw, domu i wierzeń babki Hortense (swoją drogą jej marzenie, żeby być równą jest może najbardziej przejmującym i najbardziej ludzkim marzeniem w całej książce). Gdyby powycinać z „Białych zębów” sentencje, celne sformułowania, można by wypełnić pamiętnik (dwa miesiące mądrości na co dzień na fejsbuku), albo zabazgrać ścianę.
Dlaczego z niewielką przyjemnością? (można też czytać jako nie-przyjemność). Bohaterowie tworzeni przez Zadie Smith nie dają się polubić, zwłaszcza mężczyźni, skretyniali (od młodości) Samad i Archie, i zadziwiająco podobny do nich w swej jednowymiarowości naukowiec Marcus. Może straszny Todd jest najbardziej z tego pokolenia bohaterów prawdziwy – w jego przypadku najłatwiej uwierzyć w kompletny brak zalet i intelektu. Kobiety są wszystkie, bez wyjątku, nieco bardziej skomplikowane – taka nierówność, dziejowo może sprawiedliwa – tak wielu „znakomitych” pisarzy tworzy kobiety z papier-mâché – nie jest jednak dobra dla opowiadanej historii.
Z bólem czytałam wiele stron tej książki: relacje rodzice – dzieci wzięte z szablonu konfliktu pokoleń, równie stereotypowe relacje małżeńskie, fatalny, nudny i zwyczajnie głupi epizod z czasów II wojny światowej (ci czerwonoarmiści przegrywający w karty z Anglikami trzy jeepy), niedomkniętą i niedopracowaną historię bliźniaków (próżno czekałam aż fabularnie podpięci pod Irie chłopcy przemówią własnym głosem, choć scena spotkania po latach jest bardzo ładna). Zdecydowanie za często Zadie Smith porusza się po tematach o których nic nie wie, albo których nie przemyślała – wyraźnym choć drobnym przykładem są polskie epizodziki tła.
Wszyscy bohaterowie opowieści dryfują w czasie i przestrzeni bezwolnie i w taki świat zdaje się wierzyć autorka. Choć nie ma tu żadnych pozytywnych opisów religijności i opowieść jako taka nie sugeruje nam, że nad światem panuje bóg, to i tak oddaje nas w ręce jakiegoś Fatum (geny, ojczyzna, historia, przypadek – wielki kosz magicznych artefaktów panujących nad naszych życiem). Jest to światopogląd w swych korzeniach silnie religijny.
Ale najtrudniejsze dla mnie do zniesienia było to, że tę ograniczoną przestrzeń wolnej woli, wypełniają prawie bez wyjątku błędne decyzje, instynkty niskie, duchowa inercja, a jeśli fajerwerki to próżności. (Za co winę ponoszą artefakty – geny, ojczyzna, historia, przypadek). Można bronić „Białych zębów” twierdząc, że Zadie Smith świadomie i sprawiedliwie kpi równo ze wszystkiego. Z tych ojczyzn, rodzin, religii, nauki, ekologii, nawet miłości. I jest to prawda. A jednak człowieczeństwo w takim ujęciu wydaje mi się bardzo ubogie.
Sprawdza się natomiast inne przesłanie książki. Wielokulturowość północnego Londynu pulsuje tu bezsprzeczną energią. Choć Zadie Simth nie pogłębi naszej wiedzy o świecie (pomija trzeci wymiar), to jednak ją poszerzy. Świat to ogromne zoo, wszystkie klatki zajmują ludzie i we wszystkich drzwiach są klucze. Można ogłosić niepodległość, niezawisłość i święte prawo do terytorium albo … wyjść z klatki. I fakt, że „Białe zęby” mogą komuś to uprzytomnić jest największą zaletą powieści.
Niemniej, podsumowując rzecz krótko i brutalnie, tym którzy pewne prawdy zdążyli poznać już wcześniej, 500 stron powieści udowodnia, że ta niewątpliwie utalentowana i broniąca słusznej sprawy 25-letnia autorka w 2000 roku nie miała jeszcze nic ciekawego do powiedzenia.
Czy dziś to się zmieniało? Nie wiem. I nie wiem, czy poznam odpowiedź (mimo że recenzje „Londynu NW” bardzo mi się podobają). Niestety źle zaczęłam.
Agnieszka Ardanowska