Type and press Enter.

Sándor Márai / Dziennik 1949-1956

Jedno jest pewne: gdyby Sándor Márai urodził się Smerfem, byłby Marudą.

Drugi tom „Dziennika” rozpoczyna się w Neapolu, chyba moim ulubionym mieście. Márai mało się jednak zachwyca samym miastem i tylko trochę bardziej jego mieszkańcami, bo sen z powiek spędzają mu kłopoty finansowe, a właściwie brak jakichkolwiek dochodów, mocno sprzężony z brakiem zainteresowania zagranicznych wydawców jego twórczością, podczas gdy na Węgrzech stracił Márai swą pozycję z dnia na dzień. I choć powtarza sobie, że nie będzie narzekał, nie jest w stanie tego postulatu zrealizować; żal jest zbyt wielki.

Zmuszony do opuszczenia tych stron perspektywą biedy oraz statusem bezpaństwowca odczuwa wielki smutek, z którym doskonale jestem w stanie się identyfikować. Zawczasu demonizuje swe przyszłe schronienie, Amerykę, jako siedlisko materializmu i lidera nowego światowego pochodu, w którym kultura wlecze się w ogonie.

Jego pesymizm wynika w dużej mierze z powojennego przekonania, że kultura nie zdoła już podnieść się do dawnego poziomu, skoro wiele jej najwybitniejszych postaci przedwcześnie pozbawiono życia, inne zakneblowano, w Europie panoszy się zbrodniczy system, a w powszechnej świadomości zdecydowanie przekroczona została granica barbarzyństwa i nie ma już powrotu do utraconej niewinności.

Literaturze przypisuje rolę zbawiającą i oczyszczającą; i tym bardziej cierpi w obliczu jej kryzysu. Bardzo klasyczny w pojmowaniu literatury i zadania pisarza, jest nader surowy wobec tych, którzy tym statusem kupczą. W ogóle obrzydzeniem napełnia go ponowoczesne spłycenie tak sfery intelektualnej, jak i duchowej.

Powracające cyklicznie patetyczne autoinwokacje, w których zagrzewa się do niezłomności, mogłyby śmieszyć, gdyby nie były podszyte głębokim tragizmem, dokumentując codzienną walkę z depresją. Spycha go w nią niemożność egzekwowania swej doniosłej roli jako pisarza, co każe mu utyskiwać na nowy świat oraz idealizować stary. Przedzieranie się przez te przygnębiające notatki ułatwiają jednak czytelnikowi rzadkie przebłyski niedościgłej ironii Máraiego.

Podła kondycja psychiczna sprawia, że już w okolicach pięćdziesiątki zaczyna się węgierski pisarz powoli szykować na spotkanie śmierci, deklarując wobec tej perspektywy nie do końca wiarygodną obojętność i nie wiedząc, że złośliwa kostucha ma wobec niego inne plany i pozwoli mu śledzić niewolę ojczyzny niemal do końca.

Zapiski te mają też inne wiodące motywy; jednym z nich jest wiara pisarza, przy czym ton i siła dotyczących jej uwag każą podejrzewać, że za wysłowionymi deklaracjami kryje się niewysłowione wątpienie. Zwracają również uwagę nawracające antyhomoseksualne wypady. Być może pojawiające się tu kilkakrotnie krytyczne komentarze wobec Freuda padają uprzedzająco. Bo z jednej strony ma w nich Márai sporo racji, z drugiej zbyt gwałtownie neguje rolę czynnika seksualnego w życiu człowieka i odtrąbia swoje obrzydzenie homoseksualizmem, jakby pragnął tym krzykiem coś zagłuszyć.

Márai przyznaje się też do powierzchownej jedynie znajomości sztuki; i rzeczywiście, jego uwagi w tej materii, od których bynajmniej nie stroni, nie dorównują pismom Muratowa czy Herberta. Jeśli natomiast idzie o opisy krajobrazów lub atmosfery jakiegoś miejsca, jest niekwestionowanym mistrzem, komponuje je z niewymuszoną doskonałością.

Choć między błyskotliwe, godne zapamiętania sentencje i trafne analizy zaplączą się niekiedy jakieś naiwne przekonania, nie ulega wątpliwości, że za tym całym wątpieniem we wszystko poza kulturą i za codzienną, mozolną walką z samym sobą i swoimi skłonnościami kryje się człowiek z innego świata: wyjątkowy, wybitny i niespotykanie mądry.

Bo Márai byłby też Papą Smerfem.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *