1
Wiosna wrasta w pogorzelisko. Słońce schodzi w plamach jasnej rdzy.
Benedykt wraca z pracy. Był to dzień owocnych badań, szczególną odmianę bellis perennis uznać można
za małą botaniczną sensację. Teraz wypada już tylko poddać okaz sumiennej wiwisekcji, przeprowadzić
bibliograficzną kwerendę, powierzyć odkrycie patentowemu urzędowi. Benedykt jest przekonany, że stało
się coś doniosłego.
Wyrzuca sobie brak kompozycji, niedowład proporcji. Do domu trzy przecznice, pięć uliczek. W
poszukiwaniu ulgi wyobraźnia układa je w śmieszną rozgwiazdę.
Teraz lepiej, spokój kształtów. Benedykt parzy herbatę. Nieobecnym wzrokiem odprowadza zachodzący
dzień. Myśli krążą wokół Linneusza i jego Genera Plantarum. Marzenia szczypią łagodnie. Jutro fachowo
przebada i sklasyfikuje swoją roślinną rewelację. W prywatnym słowniku Benedykta jutro to termin
graniczny, słowo, które waży wszystko. Jutra miało nie być. Jutru nadejść zabroniono.
Jutro jednak nadeszło. Owocuje właśnie siódma kolejna wiosna, odkąd wbrew wszelkim prawom natury
trwa gorąca wegetacja na ziemi, jak się zdawało, doszczętnie wypalonej. Benedykt już drzemie w
ramionach fotela. Może nie są to ramiona. Może to nie fotel. Ale zasypia bez trudu, od kiedy jutra
nadchodzą do taktu.
2
Świt wstaje na pogorzelisku. Miasto wciąż przypomina wielki plac budowy. Brygady robotnicze rozbiły
setki namiotów. Ludzie uczą się powietrza. Uszy przechodzą ważną przemianę. Trzeba zapomnieć
soczyste jęki pożarów, symfonie łusek, siermiężne bombowe wariacje. Teraz słodki szum tramwajów,
ciepłe trele handlu, cierpliwy refren fabryk. Wymiana kolorów. Sadza w miejsce popiołu. Cicha osmoza
szarości. Gdzieniegdzie krwiste flagi zdobywców. Ale on, jakby nigdy nic, nawiedza miejskie zieleńce z
tym samym wytartym brulionem, z oczami uparcie wrzącymi.
Benedykt lubi mocną kawę, książki, których nie może zrozumieć. Nie potrafi gotować rosołu, śpiewać
czysto, a także kłamać. Pamięta dobrych rodziców, akademickie wiktorie, promienną narzeczoną. Dzisiaj
zostały mu kwiaty. I jeszcze jesienny przyjaciel, który dzieli się wąskim pokojem, nadzieniem portfela,
wiązkami słów solidarnych.
Przypomniał sobie łąkę, przez którą biegł w ucieczce w którymś roku przed nową erą. Na skraju lasu rosła ogromna jodła. Chciał przy niej zamieszkać. Jutro wybierze nowe miejsce do zamieszkania.
3
I znowu wiosna?
Dziewczyna ma włosy, że tylko zamieszkać. Ona ma klucze, a on nie. Mówi, że najpiękniejsza jest, kiedy
gubi grzebień. Albo umyka gdzieś w tłumie, a do poręczy schodów cumuje szalik. Albo się spóźnia na
niby i podpatruje to jego nerwowe czuwanie. Wtedy wygląda na gubiącą grzebień i rozdaje sute porcje
śmiechu. Mówi, że trzeba się zameldować, utkać parkę kluczy i wybrać osiedle z największym placem
zabaw. Szuka gniazda w męskich oczach, ale Benedykt nie patrzy na Azalię, tylko w puste miejsce po
grzebieniu.
Kiedyś przeczytał, że jest przyszłością polskiej rodologii. Śmiał się, że można być przyszłością.
Trwa porządek świata ustanowiony przez mlecze, skowronki, zawilce, stokrotki.
Benedykt szuka kwiatów na wianek topielicy.
TEKST: MERSAULT (ADAM)
ILUSTRACJA: REMEDIOS VARO