Samotność – cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi?
Gdzie człowiek, co z mej pieśni całą myśl wysłucha,
Obejmie okiem wszystkie promienie jej ducha?
Nieszczęsny, kto dla ludzi głos i język trudzi:
Język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie…
Adam Mickiewicz, Dziady cz. III
Improwizujący Konrad i jego natchnione ku niebiosom wzloty (i ku piekłom odpływy) nieco już myszką trącą, wciągnijmy go więc do XXI wieku – jeśli będzie się opierał, to choćby i gwałtem. Dziś nie uprawia się już pieśni, lecz wypowiedzi krótkie i praktyczne, perswazją często podszyte, życiowym pędem i komunikacyjnym lenistwem ograniczone (o, przepraszam – ekonomią języka!); celem zdominowane. Nie uprawia się już retoryki dla samego z pięknem obcowania i zmysłu estetyki stymulowania, a zniuansowaną naturę myśli redukuje się do słów prostych i zgrabnych jak panie z okładek czasopism, nieskomplikowanych niczym meble z IKEA, uniwersalnych jak Vegeta (czy inne Warzywko). Słowa smakują jednakowo, język obojętnieje, mózg niebezpiecznie zbliża się do sproszkowanej mieszanki.
Wyobrażam sobie, że wobec tych zjawisk monolog Konrada mógłby dzisiaj brzmieć nieco inaczej…
Samotność – cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi?
Przerąbane. Po co gadać? Co mi po debilach?
Gdzie człowiek, co z mej pieśni całą myśl wysłucha,
Sami debile…
Obejmie okiem wszystkie promienie jej ducha?
…ślepoki.
Nieszczęsny, kto dla ludzi głos i język trudzi:
Kto się trudzi, też debil.
Język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie…
Zresztą i tak nie umiem wytłumaczyć, co mam na myśli. Co ze mnie za debil…
Przed ostatnimi słowami Konrad opierałby się najbardziej. Jak zniosłaby to jego niepokorność, tytaniczne poczucie wyższości, natura szatańska i bluźniercza? Prędzej zacząłby bluzgać, niż bluźnić przeciwko samemu sobie (bo piękno swe widzi w całej ozdobie). Może więc lepiej porzucić tu tego zadufanego w sobie bubka (z ewentualną wymianą na inną głoskę dźwięczną, jeszcze bardziej tu wdzięczną) i dać głos kolejnemu pokoleniu tych, co to wokół głosu właśnie, i jego potencjalnej mocy (lub niemocy), myśli swoje snuli. Skoro alter ego Mickiewicza twierdziło, że skutecznie używać się go nie da (wbrew nieustającym praktykom swego twórcy), niechaj Wittgenstein wykrzyknie tu swoje słynne: Granice mojego języka wyznaczają granice mojego świata. Głupio ci teraz, Konradzie? Jak to o twoim świecie świadczy? Może jednak przedwcześnie odżegnałeś się od zasadności prób werbalizowania tego, co w głowie siedzi? Jeśli nie sposób tego nazwać i wyrazić, to czymże to jest więcej, niż tylko mętną, bezkształtną masą niestworzonych nigdy lądów wewnętrznej planety, nieprzeniknioną nawet dla samego ciebie?
Kwestia głosu czy też sprawczej mocy języka, zdaje się ostatnio deptać mi po piętach – do tego stopnia, że wydeptała już dla siebie ścieżkę, na której głos stał się motywem. Nie dość, że przez Wielką Improwizację przyszło mi znów się w tych dniach przedzierać, a przedramię moje wciąż Wittgenstainem przemawia (bo zdolności mówienia nadałam mu na tyle trwałe, ile żyć będę ze swym ciałem), to jeszcze zamknęłam właśnie ostatnie stronice Siódmej funkcji języka Laurenta Bineta, a z kina wróciłam nie tak dawno po seansie Obywatela Jonesa Agnieszki Holland. Wszak jedno i drugie o głosie w dużej mierze prawi; albo mój mózg się na nim zafiksował – tej możliwości również nie wykluczam.
Książka Bineta to twór wysoce nowatorski, ujął bowiem filozofię literatury i języka w ramy kryminału. Koncentruje się wokół śmierci Rolanda Barthes’a, jednego z najważniejszych francuskich teoretyków literackich, czy raczej teoretyków semiologii – nauki o znakach. Trzeba przyznać, że popis intelektualny Binet dał olśniewający, i to bynajmniej nie poprzez szafowanie skomplikowanymi teoriami w sposób encyklopedyczny, lecz poprzez erudycyjne żonglowanie nimi w formie błyskotliwych, dynamicznych, nierzadko ironicznych i zawsze mocno zakorzenionych we współczesnej wizji świata spostrzeżeń. Postawił semiologię, wraz z ogniem i atomem, w szeregu wynalazków o dwóch cechach wspólnych: są one równie doniosłe i dostarczają początkowo równie wiele kłopotu z rozgryzieniem, jak i do czego ich używać.[1] Cała fabuła zmierza właściwie do odpowiedzi na wywiedzione z tego porównania pytanie:
W jaki sposób zrodzona z językoznawstwa semiologia, która omal nie stała się poronionym płodem przeznaczonym do badania języków […], zdołała w końcu zamienić się w bombę neutronową?[2]
Na potrzeby podążania za motywem głosu, uchylę rąbka tajemnicy – intryga kryminalna tej powieści największą wartością zamordowanego tropiciela znaków czyni badania nad tą funkcją języka, której nie wymienia się pośród sześciu standardowych funkcji komunikacyjnych; a zwana jest ona magiczną. Skąd magia w języku? Ano z tego samego źródła, z którego pochodzą wszelkie modlitwy, zaklęcia, życzenia, afirmacje, a nawet przekleństwa – z pragnienia wpływania na rzeczywistość. Przecież dokonując wszystkich tych zabiegów, i każdego z osobna, przypisuje się językowi nie lada moc sprawczą.
Święć się imię Twoje…
Niech się stanie…
Niech ci los sprzyja…
Jestem silny, dam radę…
Niech cię cholera [weźmie]!
Zaklinanie rzeczywistości, czy też kreowanie jej za pomocą słów – gdyby działało, faktycznie stanowiłoby moc na miarę największej światowej władzy. A że w tejże wersji kryminalnej owa funkcja magiczna miesza się trochę z impresywną (wpływaniem na odbiorcę; nakazami, prośbami, sugestiami), scalając ją w jedną skuteczną perswazję, widziane z tej perspektywy wydaje się to niepokojąco możliwe. Używanie głosu traci tu znamiona romantycznej pogoni za złożonością własnego wewnętrznego świata, a staje się narzędziem przebudowy tego, co na zewnątrz. Niejedna powieść grozy nie powstydziłaby się takiego dramatyzmu…
Przebudować świat za pomocą prawa do mówienia usiłuje też tytułowy Obywatel Jones z filmu Holland. To historia dziennikarza działającego w czasach, w których prasa nie była jeszcze zdominowana przez cele marketingowe. Nie jest jednak tajemnicą, że wtedy, gdy światowy kapitalizm jeszcze kulał, misja docierania do prawdy i jej rozpowszechniania również nierzadko ograniczała się do teorii, tłamszona przez wszechmocność władzy totalitarnej, cenzurę i kreowanie alternatywnej rzeczywistości przez polityków. To dobry film, mocny film; ponure świadectwo prób odebrania ludziom głosu…
Tak oto spotkania z kulturą uformowały w mojej głowie głosową myśl przewodnią; jednak ciągnie się za nią również cień spotkań rzeczywistych i rozważań nad ludźmi, co krwią i kością stoją. Wciąż zadziwia mnie różnorodność źródeł i funkcji głosu lub, co gorsza, bezgłosu.
Raz najgłośniej krzyczą ci, którzy z braku innych przymiotów tylko w ten sposób mogą zaistnieć lub też zbytnio przywiązani są do swojej okrojonej wizji świata, by móc refleksją choćby drasnąć jakąkolwiek alternatywę. Innym razem krzyczą ci, którzy buntują się przeciwko zakłamaniu i wbrew narzucanym im ograniczeniom wiernie głoszą dostrzeganą prawdę, demaskują fałsz – ci mają do wygłoszenia kwestie wielkie i ważne.
Raz głosu bez umiaru używają ci, którzy potrafią ślizgać się jedynie po powierzchni życiowych zjawisk, odbijając od pozoru do pozoru, perorując o bzdurach. Innym razem głosu nie potrafią, bądź nie chcą, wydać z siebie ci, którzy w zjawiskach owych tkwią najgłębiej i gołym okiem dostrzegają to, co dla innych nawet z lupą nigdy nie będzie widoczne. Czy mogę się dziwić, że właśnie osoby o największym współczynniku świadomości milczą często najbardziej zaciekle?
Czy współczesny Konrad miałby jeszcze siłę improwizować?
Ewa Wasiak
[1] Laurent Binet, Siódma funkcja języka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018, s. 11.
[2] Ibidem, s. 13.
Źródło ilustracji:
https://tiny.pl/tnrwm