książka: O sztuce; autor: E.H. Gombrich
To bardzo znana i uznana książka. Tłumaczona na wiele języków. Wydana po raz pierwszy w Londynie, w roku 1950, doczekała się wielu wznowień, uzupełnianych i przygotowywanych przez autora pieczołowicie. E. H. Gombrich, wbrew tytułowi swego dzieła, zajmuje się głównie malarstwem, inne sztuki, rzeźba czy architektura stanowią raczej tło i kontekst szerszej wypowiedzi o tej jednej dziedzinie sztuki. „O sztuce” to duży, syntetyczny tom napisany niezwykle starannie, w sposób planowy i przemyślany. Dzięki temu ma bardzo czytelnym układ. Znakomicie wkomponowane zostały w tekst ilustracje.
Nawet przy pokaźnej objętości ujęcie całej historii malarstwa w jednym tomie jest przedsięwzięciem karkołomnym. O sztuce pozaeuropejskiej znajdziemy tu więc tylko minimum. Przy czym pierwsze rozdziały o sztuce prehistorycznej, „prymitywnej”, Mezopotamii i egipskiej są niezwykle ciekawe. Żałowałam, że tak krótkie.
Gombrich we wstępie wielokrotnie podkreśla swoje dążenie do obiektywizmu. Pomijając nawet filozoficzną ( i ciekawą) dyskusję na temat czy pisanie o sztuce i obiektywizm nie jest swego rodzaju oksymoronem, z pewnością dobrze jest, gdy historyk sztuki w dziele tak syntetycznym, trzyma na wodzy swoje preferencje. Jednak dobrze jest również, gdy sobie z ich istnienia zdaje sprawę. Gombrich ma wyraźną tendencję do ustanawiania linii głównej historii sztuki, rozciągniętej na mapie między Wiedniem a Londynem. Oczywiście to nie znaczy że pomija Francję, Włochy czy Hiszpanię (cały ciężar reprezentacji Europy środkowej i wschodniej spadł na Wita Stwosza i Constantina Brâncuși), a jedynie, że cały czas porównuje je z tym „głównym” nurtem. Byłoby to zabawne, gdyby nie było tak notoryczne. Na przykład: nieprzyswojenie przez Włochy sztuki gotyckiej nazywa Gombrich „zapóźnieniem sztuki włoskiego średniowiecza”, każdy kto choć raz był w Sienie – mieście idealnym do podziwiania włoskiego średniowiecza – ma prawo odczuć niesmak czytając coś takiego. Nie stanowiłoby to jednak tak dużej wady, gdyby gdzieś w trakcie narracji Gombrich wspomniał o tym, co go ukształtowało i co zakłóca jego obiektywizm. Ciekawym przykładem tego parcia do ciągu głównego jest też palladianizm, Antonio Palladio postać bardzo ważna w architekturze, pojawia się ze swoją specyficzną, zmanierowaną willą (Villa Rotonda, 1550 rok -cztery identyczne frontony) w rozdziale o architekturze i kryzysie sztuki. Jest architektem, któremu zależało na „popisaniu się wykształceniem i znajomością autorów klasycznych”, jednak nie ma tu informacji o tym że nadał on imię całemu kierunkowi architektonicznemu, słowo palladianizm pojawia się dużo później, w rozdziale o architekturze angielskiej, kiedy to dążący do czystości formy neoklasycystyczni architekci angielscy – ( XVIII wiek, co oznacza prawie dwa wieki dominacji stylu, którego autorowi zależało przede wszystkim na popisaniu się) – od niego odchodzą. Jedyną willą palladiańską na fotografii w książce jest oczywiście willa nie projektowana przez Palladia i znajdująca się w Anglii. Trywializując: Włoch staje się istotny, gdy Anglik ma mu co przeciwstawić. Z dziwnych pominięć warto też wspomnieć, że secesja obejdzie się bez nazwiska Gaudiego. To tylko kilka przykładów, ale jest tego dużo więcej. Były całe fragmenty tej książki, w których na każdej stronie jakieś sformułowania czy teza budziły we mnie opór.
Druga rzecz, która mi przeszkadzała to ta tradycyjna „historyczność” i związana z nią jednokierunkowość podejścia do sztuki. Chociaż sam autor chętnie wspomina, że sztuki nie da się zrozumieć przez pojęcia rozwoju i postępu, ciąg wywodu pozostaje tu w sprzeczności wobec deklaracji. Gombrich nie potrafi rozdzielić obu pojęć. Tłumaczy nam malarstwo przez kolejne odkrycia jego twórców, koło postępu się toczy i prowadzi sztukę naprzód. To na przykład powoduje, że podejrzane staje się w okresie od średniowiecza do XVIII wieku, każde odejście od dążenia do realizmu. Grünewald jest wielki mimo że nie jest postępowy. Jego geniusz jest nawet dla Gombricha okazją do przypomnienia że w sztuce nie chodzi o postęp. Tymczasem bardziej na miejscu byłoby pokazanie że o ile słowo postęp – w rozumieniu zmiany powodowanej odkryciami naukowych – da się jasno powiązać ze sztuką – wynalazki ją zmieniają, to już słowo rozwój w odniesieniu do sztuki jest bardzo nieczytelne, i co ważniejsze niepowiązane z postępem. Bo Grünewald nie był postępowy ale rozwinął sztukę i w jakimś sensie wyprzedzał epokę, skoro odnajdujemy jego wyraźne wpływy w dziełach dwudziestowiecznych ekspresjonistów.
Manieryzm ogłasza wręcz Gombrich kryzysem w sztuce (ten kryzys wydał nie tylko El Greco – którego Gombrich bardzo ładnie omawia, czy Tintoretto – ale też Bronzino, Pontormo, del Sarto czy Rosso Fiorentino – oczywiście w jednej książce nie da sie pomieścić wszystkich wielkich artystów – chodzi mi tu o zilustrowanie nieprzystawalności słowa kryzys). Kryzysy zresztą lubi Gombrich ogłaszać. Czyni to kilkakrotnie i zawsze miałam ochotę z tym dyskutować. Jest to kolejna konsekwencja liniowego i ukierunkowanego spojrzenia na historię sztuki.
Zmienia to też sposób patrzenia na poszczególnych artystów. Kiedy Gombrich pisze o Leonardzie da Vinci przeciwstawia jego modelunek światłocieniem, brakowi umiejętności oddania prawdziwych rysów ludzkiej twarzy i kształtu sylwetki u Boticcelliego czy Mantegni. To sprawia, że za Gombrichem czytelnik musi pomyśleć: chcieliby malować tak jak da Vinci, ale jeszcze nie umieli (koło postępu). Gombrich: „Twórcy próbowali znaleźć różne rozwiązania tego problemu.” „Botticelli na przykład starał się podkreślać w swych obrazach płynną linię układających się w fale włosów i zwiewnych strojów postaci, by w ten sposób uzyskać mniej sztywny zarys”. A teraz Paweł Muratow: ” Botticelli budował swoje obrazy z linii”, „rytm linii stanowi tu o wielkości”, jego najlepsze obrazy mają swój wewnętrzny rytm, kształty pozostają zawsze w ruchu, „twórczość Botticelliego ma charakter abstrakcyjny” – Muratow to znakomity przykład krytyka, który naprawdę nie widzi w malarstwie ukierunkowanej na postęp historii.
A co do Mantegni, siła tych obrazów bierze się właśnie z rzeźbiarskiej (nadrealistycznej) solidności postaci. Między konkretem bryły a tematem tworzy się tu napięcie, które przyciągało 500 lat temu i przyciąga dziś. Każdy artysta „szuka rozwiązań” własnych artystycznych dylematów, to istota zmiany wizji w sztukę, ale Gombrich przedstawia to „poszukiwanie” jak rodzaj współzawodnictwa, które w końcu wygrywa taki Leonardo, Michał Anioł czy Rembrandt. (Cytując Hockney’a, specjalistę od celnych sformułowań: „Historię sztuki wymyślili w XVIII wieku Niemcy.”) Tradycja oświeceniowa jest bardzo silna w tej książce.
Jest tu bardzo dużo takich pozornie drobnych rzeczy, które zmieniają właśnie całe spojrzenie na sztukę. U Gombricha zbyt często mamy oddzielone ostrymi kreskami przejścia od geniuszu do geniuszu. Ustępstwem na rzecz ciągłości jest tworzenie par mistrz i jego uczeń (dzięki temu załapali się Verrocchio czy Perugino). Pomijając fakt, że te kreski nigdy nie były zbyt ostre (nawet u najbardziej specyficznych twórców – gdy pokazać obok cudownej „Apokalipsy” (Otwarcie piątej pieczęci Apokalipsy) El Greco wspaniałe „Zdjęcie z krzyża” Pontormo nie umniejszy to wielkości działa El Greco ale uzmysłowi, że sztuka nie pływa w próżni). Wydaje mi się, że pokazywanie wpływów lepiej służy zrozumieniu sztuki niż ujmowanie jej w pojedynczych rozbłyskach gwiazd. Ale takie pokazywanie wpływów musiałoby też czynić wyłomy w chronologii, co umożliwiłoby realne przedstawienie papierowej u Gombricha tezy, że w sztuce nie chodzi o postęp i rozwój (charakterystyczne jest, że czasem Gombrich porównuje jakieś dzieło sztuki z wcześniejszym, nigdy jednak na kartkach tej książki nie każe nam przerzucać stron do przodu, i w ten sposób tworzy tylko jeden rodzaj czasowych zależności).
Kilku malarzy i kilka obrazów doczekało się u Gombricha bardzo ciekawych analiz. Być może właśnie wtedy Gombrich jest najlepszy – gdy skupia się na konkrecie i to nie na malarzu, ale na obrazie. Znakomicie tłumaczy jak Mona Liza dostała swój tajemniczy uśmiech, mi wielką przyjemność sprawiał analizą Tycjanowskiej „Madonny ze świętymi i rodziną Pesaro” z weneckiego kościoła dei Frari – bo zdarzyło mi się zastanawiać dlaczego to tak znany i ważny obraz (szkoda jednak, że nie dodał nic o zmianach w technice malarskiej u starego Tycjana, bo później gdy wspomina, że wenecki malarz wywarł wpływ na impresjonistów, czytelnik nie do końca ma podstawy, żeby w to uwierzyć). Cieszyła mnie próba analizy twórczości Pollocka, gdyż sama czuję się przy tych płótnach bezradna. (Ale: mimo że Gombrich poświęcił Rembrandtowi kilka stron – to na tę książkę naprawdę dużo! – i widać jego głęboki podziw dla tej twórczości, nie napisał ani jednego akapitu równie ciekawego jak krótka analiza prostego rysunku Rembrandta u Hockneya i Gayforda w „Historii obrazów”. Warto też porównać analizę ” Las Meninas” Velazqueza w obu książkach.)
Książkę kończą, dodane w czasie kolejnych wznowień, eseje o sztuce współczesnej. Są one bardzo interesujące z kilku powodów. Po pierwsze uczciwie podejmują temat trudny – łatwo ocenia się sztukę wokół której narosła tradycja, podejście do sztuki współczesnej wymaga dużo większego wysiłku i wiedzy. Po drugie daje to asumpt do dużego zbioru refleksji ogólnych. Ciekawie i bardzo jasno tłumaczy Gombrich kubizm, świetne są strony o Cézannie. Przy malarstwie bardziej współczesnym zabrakło mi nut osobistego przeżycia sztuki. Jest tu akceptacja, ale nie prawdziwe zrozumienie.
Gombrich ewidentnie nie docenia wielu artystów – oczywiście dziś łatwo to pisać, mamy za sobą dodatkowe dziesięciolecia istnienia tych dzieł sztuki i kolejne warstwy interpretacyjne, które wokół nich narosły. Nie zgadzam się jednak, gdy Gombrich mówi o Dalim (a pisze o nim ogólnie bardzo pozytywnie) że jego działa to sen indywidualny i nie mają tej siły wyrazu co zbiorowy mit wyrażany w sztuce dawnej, mi wydaje się że Dali znakomicie ilustruje swoje czasy, wręcz tworząc ich warstwę mitologiczną – Gombrich zapomina, że to jest sprzężenie zwrotne. A olbrzymie ego Dalego to nic nowego w sztuce, i nie ono dominuje w tej twórczości. (Wierzę, że dzieła twórców, którzy chcą jedynie wyrażać siebie, i to „ja” jest zawsze na pierwszym planie, umierają młodo. Artysta to człowiek, który ma do opowiedzenia coś poza sobą samym.) Gombrich z lekka tylko zawoalowanym niesmakiem wyraża się o pop-arcie – co jest niezaprzeczalnym niedocenieniem niezwykle istotnego kierunku sztuki – nazwisko Warhola nie przebiło się na kartki tej książki, a dziś jestem w stanie wyobrazić sobie taki moment w przyszłości, kiedy Marilyn Monroe będzie postacią z płócien Warhola. Kolejnym wielkim niedocenionym jest u Gombricha Duchamp, który pojawia się w jednym zdaniu i … w zawoalowanej krytyce – dziś nie ma już specjalistów nie uznających geniuszu tego artysty oraz kolosalnego wpływu jaki wywarł na kształt współczesnej sztuki.
Jest ” O sztuce” cennym kompendium wiedzy i pięknie wydaną książką. Z pewnością warto ją i przeczytać i mieć na półce. Ale lepiej odzwierciedla historyczne tendencje krytyki sztuki niż samą sztukę.