Type and press Enter.

BEZGRZESZNE LATA MAKUSZYŃSKIEGO / MOJE BEZGRZESZNE LATA

Było w moim Liceum (zawsze piszę to słowo z wielkiej litery) miejsce nazwane Zakątkiem. Przedziwna hybryda świetlicy, stołówki i kawiarenki, przez całe trzy lata był dla nas wszystkich Zakątek drugim domem. Przesiadywaliśmy tam całe przerwy, a jeśli było trzeba, to i lekcje – w Zakątku było kilka sporych filarów, wystarczyło usiąść za nimi i już można było wagarować całymi dniami, nie opuszczając nawet budynku szkoły, co też wyjątkowo często się czyniło. Założę się, że nauczyciele o tym doskonale wiedzieli, ale niepisaną zasadą było niesprawdzanie stolików za filarem. Do Zakątka przychodzili starsi koledzy, którzy ze szkoły już wyszli, siadaliśmy tam i całe dnie gadaliśmy o nowej muzyce i filmach. I było to piękne.

W korytarzu wisiał spory aparat telefoniczny, taki na kartę. Mieliśmy w zwyczaju przewieszać słuchawkę, tak by wisiała do góry nogami. To była jakaś forma buntu, głęboko skrywanej niezgody na świat, w którym panuje porządek. I ilekroć słuchawka zmieniała swoje miejsce, zaburzając przy okazji symetrię całego korytarza, doskonale wiedzieliśmy: jeden zero dla nas! Po pewnym czasie pojawiło się w szkole stronnictwo zwalczające tę naszą fanaberię – no, proszę sobie wyobrazić! Jacyś podli zbrodniarze, gdy tylko nikt nie patrzył, na złość nam, zawieszali słuchawkę tak, jak wisieć powinna, psie syny!

Nigdy żadnego z nich na tym nie przyłapaliśmy, tak samo jak oni nie złapali nas, w pewnym momencie doszło jednak do eskalacji, do akcji wkroczyć musieli nauczyciele, obok telefonu pojawił się bowiem niezmywalny napis: „zostaw kurwa tę słuchawkę!”. Reakcja była taka, że ktoś z nas, chyba L., wziął pisak i napisał pod spodem odpowiedź: „pierdol się” i obrócił słuchawkę do góry nogami, niech kurwy wiedzą, że z chaosem nie ma żartów! Wojna nie skończyła się nawet po tym, jak dyrektor na jednym z apeli dodał, że sprawa słuchawki jest stanowczo zbyt głośna i że to musi się skończyć. Uśmiechał się przy tym tajemniczo i my wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że jest po naszej stronie. Ktoś kiedyś widział nawet (a przynajmniej tak utrzymywał), że sam Józek – i nie ma w tym określeniu żadnej kpiny, tylko i wyłącznie nabożny szacunek, bo lepszego dyrektora Ziemia nie nosiła! – sam Józek słuchawkę do góry nogami przewiesił, gdy myślał, że nikt nie patrzy.

Był dla nas Józek wielkim autorytetem w każdych sprawach. Śmiertelnie poważny, gdy sytuacja tego wymagała, nie tracił jednak żadnej okazji na choćby najmniejszy żart, co przy jego wieku – z naszej perspektywy był wówczas już staruszkiem – sprawiało, żeśmy na niego patrzeli jak zahipnotyzowani. Potrafił wziąć akordeon i biegać po korytarzach śpiewając sprośne przyśpiewki, potrafił wskoczyć do sali w trakcie sprawdzianu, oznajmić, że robi przerwę na śpiewanie i cała klasa śpiewała z nim razem: „weszła koza na chałupę, einz! Pokazała Niemcom dupę, zwei!” Bezsilni nauczyciele mogli się tylko przyglądać całej sytuacji, a my, jeden drugiemu, przy okazji zamieszania, zdążyliśmy co trzeba podpowiedzieć i oceny były lepsze. Wszyscy korzystali. Potrafił, kochany nasz Dyrektor, wejść do szkolnego radiowęzła, włączyć go na pełny regulator i śpiewać te swoje przyśpiewki, albo kawały opowiadać, by po minucie odmeldować się z przypomnieniem, że jakaś uroczystość, jutro w południe. Kochaliśmy go i nadal kochamy i gdy mija się kochanego naszego Józka, od ponad dekady już na emeryturze będącego, to kłaniać się jest za mało, po rękach trzeba by całować!

A radiowęzeł, z którego Dyrektor od czasu do czasu korzystał, był naszym królestwem. Radio, nie bez przyczyny nazwane „Zgrzyt”, na każdej przerwie nadawało najcięższą możliwą muzykę, przynajmniej według naszej oceny. Leciał więc Marilyn Manson, leciał Tool, i Nine inch nails, leciał Slipknot i Deftones. Ogólnie rzecz ujmując wszystko, co głośne i ciemne. Co ciekawe nie było w naszej szkole żadnych subkultur, może miasto za małe na takie rzeczy, a może byliśmy na to już trzy-cztery lata zbyt młodzi, sam nie wiem. Jedyny podział polegał na tym, że część uczniów czekała na piątek i dyskotekę, druga zaś część lubiła sobie posłuchać dołującej ciężkiej muzyki, wyrażając przy tym jasno pogardę dla tych pierwszych i dla słuchanych przez nich przebojów. Szczęście chciało, że radiowęzeł był właśnie w naszych rękach i przez całe trzy lata nikt nam go nie wyrwał.

Pomieszczenie radiowęzła w całości oplakatowane było rysunkami naszych kolegów, każdy z nich musiał zawierać jakiś mroczny, albo wulgarny motyw. Były tam więc trupy, czaszki, potwory, jakieś roznegliżowane panny, a po środku, na piedestale, stała uformowana ze sreberka po czekoladzie rzeźba lisa z wielkim przyrodzeniem. Lis miał na imię CIT, a jego zaskakującą anatomię tłumaczyliśmy piątą łapą wyrastającą z brzucha. Puszczaliśmy możliwie hałaśliwe i agresywne kawałki, i puszczaliśmy je możliwie głośno. Korytarze pustoszały, nasi koledzy i koleżanki zamykali się po klasach i ściszali głośniki. I mam to wspomnienie, jak L. puścił na dużej przerwie Hexagram od Deftones, i łaziliśmy w tę i z powrotem wzdłuż korytarza, razem z A., B.,  M., Ł. I taką jedną A. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie, a my byliśmy wtedy królami świata. Wszystko to prawda. Nie zmyślam ani słowa.

Dosyć. Przez pomyłkę i późną porę rozpisałem się nie na temat. Trochę głupio wyszło. Miało być o Makuszyńskim i jego Bezgrzesznych latach, zbiorze autobiograficznych opowiadań o młodości autora i o tym, co w szkole i teatrze z kolegami wyczyniał. Rzecz na tyle dobra, że aż za własnymi bezgrzesznymi latami zatęskniłem i w kompulsywnym odruchu wylałem niemal na cały tekst. Tak wyszło, no trudno.

niesłwany paweł m, syn Marka i Wiesławy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *