Literaturę i tych, co ją tworzą, postrzegamy nieraz jako zamknięty krąg geniuszy, w niemal prometejskim geście znoszących biednemu ludowi światło Słowa i Piękna. Szeregowy obywatel pisać może sobie najwyżej do szuflady, a huczne sukcesy podważające te regułę to najwyżej czytadła – nie literatura. Tak na to patrzeć można. Tymczasem Miłosz pisze, że Literatura (i to ta z wielkiej litery) to są wszystkie słowa wiązane i z rozmysłem układane, nawet te, co trafiają do szuflady i nie czyta ich nikt. Mam taką zasadę, że z Miłoszem się nie kłócę. Jest też przywoływany nie tak dawno Hrabal, twierdzący, że nie ma piękniejszego i cenniejszego pisania niż listy miłosne wszystkich zakochanych, albo te pamiętniki, którym z rumieńcem zwierzają się młode dziewczęta. To dopiero jest Literatura!
I ośmielę się nawet stwierdzić, że pisarz to jest cokolwiek banalne ujście dla Słów, no bo czy kogoś dziwi fakt, że raz na jakiś czas taki jegomość kolejną książkę wypuści? Wszystkich nas to cieszy, jasne, ale zaskakuje? Nikogo. O! Jak cenne są wszystkie debiuty niespodziewane i zaskakujące! Opowiadania Beksińskiego kupiłem tylko dlatego, że są opowiadaniami Beksińskiego – i nawet jeśli okaże się że Mistrz miał słabe pióro to i tak uważam, że przeczytać trzeba. Świętym Graalem na moich półkach jest też Trąbka do słuchania cudownej Leonory Carrington. Dzisiaj do tego grona ludzi pędzla, chwytających za pióro ustawionych na mojej półce, dołączam Zofię Stryjeńską, z jej cokolwiek ekscentrycznym i zuchwałym pomysłem na spisanie podręcznika Savoir-vivre’u.
Cała ekscentryczność i zuchwałość tego przedsięwzięcia wynika z życia samej autorki, która folgowała sobie, z tego co wiem, w okazywaniu zadziornego charakteru a i zasady od czasu do czasu, jak Pan Bóg przykazał, łamała; w młodości zdarzyło jej się na przykład przez bity rok podszywać pod niejakiego Tadeusza Grzymałę Lubańskiego, alter ego, pozwalające pobierać nauki na monachijskiej Akademii, malarka zwiewała z powrotem do Polski, gdy okazało się, że jej uczelniani koledzy zmówili się, by ją siłą rozebrać i na światło dzienne wydobyć wszystkie skrywane tajemnice Tadka L. Dla rodziny była raczej szorstką (wyjmując z tego ulubionego syna), życie wiodła ekscentryczne, w malowaniu hamulców nie znała. Tyle zdołałem ustalić na podstawie kilku źródeł, do których dotarłem. Można więc pomyśleć, że za pisanie poradnika elegancji Zocha brać się nie powinna. Nic bardziej mylnego – to właśnie ta przewrotność stanowi o świetności całego przedsięwzięcia. Autorka nawet na moment nie ściąga poważnej maski i w kolejnych rozdziałach twardo wylicza – co wypada, a co nie i w tej powadze właśnie widzę cały jej dowcip, cały sens tej fanaberii.
Wracając do początku: co sprawiło, że Literatura chciała znaleźć ujście właśnie tutaj, w twórczości polskiej malarki na obczyźnie? Wikipedia twierdzi, że malarka chciała tą książką dać dobry przykład swoim dzieciom, co uważam za bzdurę – w latach czterdziestych jej potomstwo miało już ponad dwadzieścia lat, cokolwiek późno, jak na naukę manier, prawda? A tak poza tym podręcznik dobrego zachowania mogłaby dla swoich dzieci pisać znudzona życiem żona przemysłowego potentata, a nie tryskająca energią Stryjeńska – największa damska figura w malarstwie dwudziestolecia międzywojennego! Savoir-vivre funkcjonować więc może jedynie jako przejaw jej humoru, wypróbowanie nowego pomysłu, pojawienie się na nowym polu i pokazanie języka. I w tym kształcie – irracjonalnej fanaberii kapryśnej artystki jest książce Stryjeńskiej wyjątkowo do twarzy. Biorąc ją do ręki nie należy za dużo myśleć – co autorka na myśli miała i co powiedzieć chciała – najlepiej brać się za lekturę z wyjaśnieniem najlepszym: napisała, bo miała taką ochotę!
Savoir-vivre to rzecz wyjątkowa nie tylko ze względu na treść i kontrastujący z nią charakter autorki – to jest przede wszystkim dawka piękna zamknięta na tych nieco ponad sześćdziesięciu stronach. Stryjeńska była twórczynią szalenie śmiałą i odważną – te jej powodzie kolorów, postaci zamykane w odważnych bryłach, miłość do ludowości, religii i tradycji… Pomysł ożywienia starych słowiańskich bogów w serii ilustracji, malowanie scen zmartwychwstania w kontekście odzyskanej niepodległości, przebogate prace reprezentujące Polskę na wystawie w Paryżu i mnóstwo obrazów polskiej tradycji i ludowości – wszystko to tętniło życiem i patrząc na jej dorobek, nietrudno wyobrazić sobie ją samą, rozbieganą na wszystkie strony, co i rusz wpadającą na nowe pomysły. Trudno się dziwić jej literackiemu wybrykowi. Jakby na dowód całego tego piękna którym autorka żonglowała, książka jest wyposażona w szereg ilustracji: portrety autorki i jej rodziny, mnóstwo scen ludowych, kilka postaci z Bożków słowiańskich. Wystarczy by się zafascynować.
Jakie miejsce zajmują Zocha i jej fanaberia w literaturze? Pewnie siedzi gdzieś z dala od centrum, na jakimś pięknym i niezwykle malowniczym uboczu i stamtąd do nas macha. Trzeba przy tym zaznaczyć, że obrzeża literatury bywają niemniej ciekawe niż jej centrum. (Ogólnie obrzeża mają swoje uroki, powinniśmy o tym wiedzieć, w końcu dość daleko od środka galaktyki mieszkamy…) Czyta się to i brnie między tymi kolorowymi i żywymi obrazami, potyka się o drobne, inspirowane folklorem ilustracje, coraz głębiej w jakiś inny świat. Świat ukłonów i elegancji, mód wędrujących z zachodu, świat w którym wyjaśniać trzeba znaczenie i wymowę słowa weekend… I wszystko jest tutaj albo zagadką, albo zachwytem, Zosia chowa się i trzeba ją zgadywać, zgadywać, zgadywać i jest to piękne.
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.
Książkę dostałem od wydającego ją Wydawnictwa Bosz.