Type and press Enter.

Michael Chabon / Niesamowite przygody Kavaliera i Claya

Czy powieść o takim tytule w ogóle może być zła? Intuicja, że nie może, została ku mej niemałej satysfakcji potwierdzona doświadczeniem. Ufam, że niniejszym zdołałem zażegnać swój kryzys czytelniczy, bo przez to osiemsetstronicowe tomiszcze przedarłem się chyżo niczym Rambo przez tropikalne chaszcze.

Chabon rozporządza bowiem potoczystym stylem, a przede wszystkim fantazją równą Vonnegutowskiej, ale siodła ją, pozostając cały czas na Ziemi (zarówno w znaczeniu dosłownym, jak i przenośnym) i nie popadając w groteskę. Jakże łatwo wciągnąć się w tę fascynującą, pełną szalonych zwrotów akcji opowieść!

Chabon przewrotnie nawiązuje do „Don Kichota”, opowiadając o samotności, o przyjaźni i każąc dwójce swych bohaterów gonić za nieosiągalnym ideałem, za mrzonką. Dla jednego z nich olbrzymami są naziści, im wypowiada walkę Josef Kavalier, ale – o Freudzie! – ma za krótką kopię. Sam Clay musi się z kolei zmierzyć z olbrzymami we własnej głowie, którzy jednak czerpią swą moc ze społecznej presji.

Cała powieść staje się w ten sposób metaforą więzów krępujących każdego z nas i opowieścią o beznadziejnych często próbach oswobodzenia się. Ale też i o tym, że choć artyści to w większości ludzie złamani – albo przynajmniej poranieni – sztuka służy im za kule albo przynajmniej kataplazm. Chabon w typowo amerykańskim stylu dodaje zresztą, że podział na sztukę i nie-sztukę albo wariacja tego podziału, czyli rozróżnienie sztuki wyższej i niższej, to snobistyczne nadużycie. W końcu napisał wielką powieść o komiksie.

A skoro o Ameryce mowa, to amerykański sen ziszcza się tu w sposób gorzki, bo nie jest dla każdego i bo jest tylko snem. Pod maskami komiksowych herosów kryją się pobrużdżone, zmęczone twarze. Od początku uderza zresztą, że Kavalier jest postacią tragiczną. Dolę tę próbuje zaklinać przy pomocy magii, próbuje się od niej uwolnić sztuką Houdiniego, wreszcie każe się z nią zastępczo rozprawiać rysowanym przez siebie bohaterom.

W jednym tylko nie zna Chabon umiaru: w budowaniu kwiecistych metafor. Większość z nich trafia wprawdzie w dziesiątkę, a co najmniej w ósemkę, ale zdarzają się i takie, które chybiają celu i smaku. Czytałem „Przygody” w niejakim oddaleniu od zdobyczy cywilizacji i do zapamiętania numerów stron z takimi kwiatkami zmuszony byłem stworzyć wymyślny system skojarzeń. System ten niestety całkowicie mnie zawiódł, w związku z czym przytoczę tylko jeden przykład, z trudnej do zapomnienia strony numer 666: „W ich krwi rosło nasycenie obezwładniającym azotem zdumienia.” Nie zgodzę się za to z opiniami, które wmawiają Chabonowi ogólne przegadanie i sugerują, że powieść powinna być krótsza. Dzieje się w niej dość, by usprawiedliwić imponującą objętość.

I jednak ta melancholia w wydaniu amerykańskim łatwiejsza jest dla mnie do zniesienia. Gdy bowiem człowiek pióra ze Starego Kontynentu zwiedza doliny egzystencji, to zazwyczaj bez reszty się w nich zatraca; Chabon spuszcza się w nie na linie i taki kontrolowany kontakt jest dla czytelnika zdrowszy, szczególnie jeśli zalicza się on do natur z inklinacją do szorowania brzuchem (tudzież innymi elementami anatomii) po dnie.

utracjusz

Zdjęcie pisarza przerobił niesławny paweł m z oryginalnej fotografii autorstwa Gage’a Skidmore’a, udostępnionej na licencji CC BY-SA 3.0.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *