Type and press Enter.

Myśli małoduszne / Karmazynowe (g)usta

Wybrałem się na koncert King Crimson.

Nie zaliczam się ani do wybitnych znawców, ani do zagorzałych fanów zespołu. Ot, doceniam jego wkład w powstanie i rozwój muzyki progresywnej oraz potrafię przywołać kilka „żelaznych” tytułów utworów. Skusił mnie jednak fakt, iż wyjątkowo nie musiałem jechać na koncert za siedem gór i siedem rzek, a poza tym znam dokonania obecnych członków grupy z innymi formacjami – Tony’ego Levina i Pata Mastelotto ze Stick Men (Mężczyźni z pałkami, cóż za obrzydliwy samczy manifest), tego pierwszego również ze świetnym i w znacznej części improwizowanym projektem Bozzio Levin Stevens, a Gavina Harrisona, kojarzonego głównie z neutralnym dla mnie Porcupine Tree, znam z godnego zastąpienia Mike’a Portnoya w supergrupie OSI.

Bilety na koncert wyprzedano szybko i obserwując współsłuchaczy, zaczynałem powoli rozumieć, dlaczego. Otóż spora ich część zdawała się raczej być na koncercie, aniżeli go słuchać. Damy w, jak by to określił Tomasz Zimoch, eleganckich toaletach i dżentelmeni, którzy swym toaletom poświęcili nie mniej czasu niż damy, z całej setlisty zdawali się kojarzyć jedynie utwór pt. „Drum Solo”, a i to jedynie z powodu jego popularności wśród innych koncertujących wykonawców.

Nie zrozumcie mnie źle – ciężko, bym ganił to akurat wydanie snobizmu, które pozwala mi rozkoszować się muzyką najwyższej jakości w rodzinnym mieście – bo przecież u podstaw decyzji o ściągnięciu tej grupy też musiało leżeć trochę próżnego zadęcia i drżąca antycypacja tych fotek z kijka oraz aktywności w serwisach społecznościowych miejskich notabli. To wydarzenie pozwoliło mi się jednak zastanowić nad szerszym zjawiskiem popularności uznanych marek niezależnie od faktycznego gustu muzycznego. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że młodsi, utalentowani oraz co najmniej w pewnym stopniu stylistycznie pokrewni Brytyjczykom wykonawcy tacy jak Aeon Zen czy chociażby Semantic Saturation, nie pozyskali nawet ułamka publiczności King Crimson i o ile nie trafił im się znaczący spadek, muszą tłumić swój talent, siedząc za przysłowiowym biurkiem lub przy bardziej jeszcze przysłowiowej kasie?

Występuje tu sprzężenie zwrotne: wytwórnie muzyczne i wspierające je media nachalnie pompują miernotę, nieprzygotowany do odbioru dzieł ambitniejszych słuchacz ochoczo rzuca się do tejże miernoty konsumpcji. Rozstrzygnięcie, czy pierwsze było jajko, czy jednak kura, nie jest wbrew pozorom takie proste, gdyż w grę wchodzi mnóstwo innych czynników, poczynając od edukacji i wychowania, a kończąc na dynamicznym postępie technologicznym. Ten ostatni skutkuje zresztą powszechnymi podobno obecnie trudnościami z koncentracją, bardzo negatywnie wpływającymi na odbiór tak złożonej muzyki. Sam doświadczyłem tego problemu we wrocławskim Narodowym Forum Muzyki, gdy brytyjscy wirtuozi, chcąc nie chcąc, musieli dzielić mą atencję z siedzącą w poprzedzającym rzędzie niewiastą o falującym biuście.

Nadzieja umiera jednak ostatnia. Rzucając dyskretne spojrzenia na twarze słuchaczy koncertu, również tych mniej charakterystycznych, dostrzegłem bowiem tu i ówdzie autentyczną łezkę wzruszenia, wywołaną, jak się zdawało, głębokim przeżywaniem serwowanej muzyki, a nie wizją ponad stu lajków pod stosownym postem.

A odstawiając już na bok zagadnienia snobizmu i owczego pędu – gdy odwróciłem wzrok od otaczających mnie osób i skierowałem go na okupującą scenę grupkę niezwykle utalentowanych multiinstrumentalistów, zacząłem się zastanawiać nad swoimi własnymi życiowymi osiągnięciami i zrobiło mi się smutno. Na szczęście w porę przypomniałem sobie, że publikuję na Statku Głupców i smutek poszedł precz.

Niestety, wtedy zrozumiałem, co nie dawało mi spokoju cały wieczór. Że King Crimson to wyłącznie siedmiu białych mężczyzn. Że to skandal. I że ktoś powinien coś z tym zrobić.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *