Fantastyka naukowa, w dobie swojego rozkwitu była zjawiskiem szalenie ciekawym, a z perspektywy czasu w pewien sposób pociesznym i naiwnym. Wszystkie te latające samochody, kilkugodzinne loty na Wenus i perypetie z Marsjanami były przejawami pięknej, rozgalopowanej wyobraźni, podsycanej coraz gwałtowniejszym rozwojem nauki. I gdzieś po środku tego pięknie kwitnącego ogrodu fantazji zjawia się Philip Dick, bardziej zainteresowany kondycją człowieka przyszłości, niż stertą gadżetów, które ten zdąży sobie w kolejnych dekadach naprodukować.
I wszystkie te drobiazgi, niezwykłe wynalazki, ułatwiacze życia, cała ta futurystyczna scenografia oczywiście pojawia się u niego. Ale człowiek u Dicka pozostaje człowiekiem. Zaczynałem go czytać niemal dekadę temu, wziąłem wtedy do ręki jego książkę najpopularniejszą: Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? Scena otwierająca książkę jest porażająca: małżeństwo budzi się rano, przy łóżkach ma specjalne ustrojstwa, pozwalające nastroić sobie całodzienny humor i nastawienie. On programuje się na efektywność, energię i entuzjazm, ona na myśli samobójcze i samooskarżanie. Tak Dick zdiagnozował ludzi przyszłości, nie łudził się zbytnio, że technologia pozwoli nam uciec przed nami samymi.
Właśnie skończyłem Inwazję z Ganimedesa, którą Dick napisał razem z Rayem Nelsonem. Rdzeniem książki jest tytułowy najazd, całość zaczyna się już długo po tym, jak wojenny kurz opadł. Zazwyczaj ambicją najeżdżających we wszystkich filmach i książkach obcych jest zniszczenie Ziemi, tutaj dobrodusznie zadowalają się okupacją i ustaleniem nowych porządków na podbitej planecie w kolaboracji z jej mieszkańcami. Mieszkańcy z kolei przybierają rozmaite postawy – autorzy upraszczają nieco sprawę z większości białych czyniąc kolaborantów, z czarnych zaś element oporny, gardzący bladymi zdrajcami ludzkości.
Chciwość, rządza władzy i potęgi, krótkowzroczność, przekonanie o własnej wyższości i mądrości – celną laurkę wymalował Dick człowiekowi zachodu. Dziś aktualną jeszcze bardziej. Żyjemy w czasach, w których garstka ludzi trzyma lwią część światowych zasobów, reszta zaś bardzo żałuje, że nie jest na ich miejscu, więc żeby sobie jakoś to wynagrodzić, kupujemy i kupujemy, a potem wstawiamy na instagrama zdjęcia z wakacji, z drogich restauracji, wszystko musimy pokazać, upewnić się, że wszyscy widzą, jak nam dobrze, i jacy fajni (fajniejsi od tych, co będą to oglądać) jesteśmy. Wygoda, luksus i bezpieczeństwo stały się celem życia, kariera wyprzedziła rodzinę, celebryckie afery, plotki, newsy i tania rozrywka, stały się życia treścią. I ile sił ładujemy w utrzymanie tego wszystkiego! Cała moc!
W książce Dicka i Nelsona na scenę wkraczają obcy ze swoją inwazją, świat rozpada się i nagle okazuje się, że dla obietnicy dalszego wygodnego życia, władzy i bezpieczeństwa, możemy spokojnie z nową władzą zaprzyjaźnić się troszeczkę. Sytuacja w której się teraz znaleźliśmy, cała ta pandemia, w najczarniejszych scenariuszach także prowadzi do rozpadu świata, który znamy. Ciekawe, co my będziemy robić, żeby zatrzymać przy sobie choćby trochę tej wygody i elitarności, jeśli te staną się coraz trudniej dostępne.
W książce mieści się dużo, momentami może zbyt dużo rzeczy. To nie jest Dick w najlepszej formie, widać tutaj ten jego pośpiech, przez który wizja świata nie zawsze jest spójna, widać naiwność pewnych założeń, jest ciągnięcie kilku srok za ogon. Przepychanki na szczycie władzy u obcych (z ambicjami dziwnie ludzkimi), dziewczyna doznająca oświecenia, stapiająca się w jedno z wszechświatem, lokalny działacz, postanawiający wyrwać sobie całkiem spory kawałek tortu… Niektóre wątki, jak to u Dicka, są bardzo oszczędne, jakby czasu na nie nie było. Ale na takie rzeczy trzeba przymknąć oko.
Takie przymrużenie oczu pozwoli w pełni nacieszyć się tym, co u Dicka najlepsze: samym pomysłem – okupowanej ludzkości, w której pazerna i uprzywilejowana frakcja walczyć będzie z tą bardziej dziką, niezależną, dążącą do wolności. Wszystko to pod czarnymi bryłami statków obcych, zawisłymi gdzieś tam, wysoko na niebie. U Dicka wszystko zawsze podporządkowane jest głównej myśli, głównej idei każdej z opowieści – pęknięta ludzkość, świat będący złudzeniem w Oku na niebie , moralność i empatia w Androidach, świat poddany losowi w Słonecznej Loterii. To zawsze jest kompulsywne pisanie, szybkie, nieraz niedokładne, czasem zamiast postaci trzeba naustawiać kilkuzdaniowe manekiny, czasem wizja świata nie trzyma się kupy i tak dalej i tak dalej – ale to wszystko nieważne, bo była opowieść, którą trzeba było spisać. Szybko, zanim się ulotni, albo zmieni w coś innego!
Każda z książek Dicka, nawet słabsza, ma w sobie ten złoty rdzeń. Nagły impuls do pisania, pomysł, który na szybko obudować trzeba postaciami i całą opowieścią. Inwazja z Ganimedesa słabą książka nie jest, choć uczciwość wymaga stwierdzenia, że daleko jej do gigantów, którymi Phil ustanawiał standardy dla współczesnego science fiction. Kilka zwrotów akcji, celnie skomentowana ludzkość, no i niezwykle zabawny, przewrotny finał, w którym szczytowe osiągnięcia myśli ludzkiej odgrywają zaskakującą rolę!
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy