Type and press Enter.

POD SKRZYDŁEM NIKE #6 / MAX FRISCH – POWIEDZMY, GANTENBEIN…

Wszystkim czytelnikom znudzonym kolejnymi porcjami mniejszej lub większej literatury, serwowanej w tradycyjnych kształtach (lekka poezja na śniadania, dwudaniowe obiady to jest solidna proza, na kolację zaś najlepiej pasuje tragedia), wszystkim domagającym się powiewu świeżości w opowiadaniu rozmaitych historii, zdecydowanie polecić trzeba Maxa Frischa.

Po jego Powiedzmy, Gantenbein… sięgam przypadkowo – mam całą szafę zawaloną książkami z serii Nike od czytelnika. Raz po raz zaglądam tam i na oślep wyciągam to, co się akurat chwyci. Do tej pory trafiam na same rzeczy ponadprzeciętne i Frisch tej miłej reguły nie łamie. Gdy brałem się za czytanie, sprawdziłem w Internecie z kim mam do czynienia i na widok samego pisarza stwierdziłem, uradowany, że ktoś z taką gębą pisać może tylko wspaniałe rzeczy. Teraz stwierdzam celność tej prognozy.

Bo jego Gantenbein rzeczywiście wspaniałą rzeczą jest. To, co dzieje się tutaj z narracją, jest rzeczą niebywałą – Frisch wprowadza coś, co nazwałbym „narratorem pasożytniczym” i polega to mniej więcej na tym, że historia danej postaci opowiadana jest na przemian w pierwszej i trzeciej osobie liczby pojedynczej, nie mamy jednak wątpliwości, że narrator i bohater to ta sama osoba, która od czasu do czasu wychodzi sobie na zewnątrz i zachowuje się, jak ktoś obcy, komentujący zachowanie swojego „nosiciela”. Jest nawet sytuacja, w której bohater dokonać musi pewnego wyboru – zostać, czy wyjechać. Narrator w pewnym momencie wychodzi na zewnątrz i wyjeżdża, podczas gdy bohater zostaje na miejscu.

Nieźle, prawda? Poza tym narrator od czasu do czasu, bez dawania żadnych znaków, zmienia nosiciela i zaczyna snuć zupełnie nową opowieść. Od Enderlina, ładującego się w romans w obcym mieście, w dwu zdaniach przeskakuje do tytułowego Gantenbeina, który postanawia sobie pewnego dnia, że zostanie… ślepcem. Stan ten symuluje z wielkim uporem, tak że w końcu wyrabia sobie odpowiednie dokumenty i po jakimś czasie wszyscy w tę jego ślepotę wierzą, włącznie z małżonką, którą w międzyczasie zdobywa.

Frisch dosyć przewrotnie oślepia swojego bohatera – robi to głównie po to, by pokazać ślepotę nie jego samego, a wszystkich wokół. Stwierdza, że ludzie są prawdziwi tylko wtedy, gdy myślą, że nikt ich nie widzi. Gantenbein demaskuje kolejnych znajomych i demaskowałby pewnie w najlepsze przez kolejnych czterysta stron, ale autor co jakiś czas postanawia przerzucić się na Enderlina, który w innym miejscu i w innym momencie swojego życia, nie ma już nic wspólnego z tym Enderlinem, którego poznaliśmy wcześniej…

W pewnym momencie, po wyjściu z jednego z bohaterów, narrator postanawia, że już do niego nie wróci, niech ten dalej żyje sobie swoje życie. Albo gdzieś dalej stwierdza znienacka, że jedna z głównych bohaterek, nie jest już aktorką, teraz jest lekarką, zmienia też jej kolor włosów i puszcza historię dalej, ku zdziwieniu reszty postaci. A potem uznaje, że ciekawie byłoby dodać jeszcze innego bohatera, postać z przeszłości jednej z kobiet i skupia się na nim. Gdzieś w międzyczasie pojawia się kaprys – niech Gantenbein będzie ojcem! I historia ślepca i jego małżeństwa opowiedziana jest na nowo, tym razem z trzecią osobą, wprowadzającą niemałe zmiany. Czasem autor chce przyjrzeć się swoim postaciom z bliska, by to zrobić, stwarza kolejnych bohaterów, nośniki dla narratora, tak by móc pisać o takim Gantenbeinie nie tylko z perspektywy jego samego i jego żony, ale też naprędce skleconego przyjaciela.

To są tylko opowieści, zdaje się mówić Frisch. Tylko opowieści, historie, które ktoś gdzieś żyje. Mogą dziać się tutaj, albo tam, wtedy, albo kiedyś indziej, może żyć je ten, albo tamten. Historie nie mniej i nie bardziej ważne od tych, które żyjemy my sami. Autor kapryśnie przebiera w kolejnych życiach, sonduje kolejne postaci swoim pasożytniczym narratorem, od czasu do czasu wstawia małe przebłyski, krótkie, kilkustronicowe wydarzenia, do których ani wcześniej, ani później nie nawiązuje. W pewnym momencie, gdzieś na początku stwierdza: „Przymierzam historie jak ubrania!”.  Przez chwilę jest kimś innym. I stara się być dobry dla wszystkich swoich postaci, jakby starał się, żeby ich nie urazić, nie potraktować po macoszemu, nie przedstawić w złym świetle. Zdarza mu się dopisać kilka akapitów to tu to tam, bo wydaje mu się (co sam stwierdza między wierszami), że danej postaci trzeba oddać sprawiedliwość i opisać ją rzetelniej.

Myślę o siostrzanym wierszu Herberta, w którym poeta mówi o tym, jak w dzieciństwie mógł zwyczajnie zamienić się z siostrą miejscami, być kimś innym, „skończyło się na dotyku, dotyk się nie otworzył i młody Cogito pozostał w granicach swojej skóry”. Szwajcarski pisarz nie ma jednak oporów i skórę zmienia ze strony na stronę, przeżywa mnóstwo opowieści, czasem są one pretekstem do powiedzenia czegoś więcej, czasem są tylko (albo raczej aż) kolejną z przeskakujących w kalejdoskopie scen.

Powstaje w ten sposób portret człowieka jako takiego. Człowieka zdradzanego i zdradzającego, człowieka umierającego i człowieka zdrowego, człowieka naiwnego i tego, który to wykorzysta. I tak dalej i tak dalej. To trochę taki głos przeciw patrzeniu egocentrycznemu. Nasze historie to tylko jedne z wielu podobnych historii, może więc niepotrzebnie traktujemy je czasem ze zbędną powagą. Las jest jednym z wielu lasów.

Żeby oddać książce sprawiedliwość, należałoby przeczytać ją w wielkim skupieniu, znaleźć wszystkie powiązania między postaciami, wszystkie zachodzące między nimi gry i iskrzenia, złapać wszystkie sensy. A to jest coś, na co obecnie mnie nie stać, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że Frisch naprawdę nieźle się bawi stale podmieniając aktorów, sceny i scenariusze. Musiałbym sobie to jakoś rozrysować, na co ochoty nie mam. Szczęśliwie po przeczytaniu obraz w głowie mam dość spójny, nie będę więc chyba rozpaczał nad szczegółami, które mi umknęły.

Za książkę zabrać się należy, zwłaszcza jeśli potrzeba nam powiewu świeżości i z chęcią pozwolilibyśmy się zaskakiwać autorowi co kilka, kilkanaście stron. A jeśli byłem zbyt mało przekonujący, to mam jeszcze argument ostateczny – proszę spojrzeć na któreś ze zdjęć Frischa, człowiek z tak zawadiacką fizjognomią zwyczajnie nie może pisać rzeczy słabych! Koniec. Kropka.

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

One comment

  1. Wielkie dzięki za przypomnienie tego wedle mnie kompletnie ju`ż zapomnianego i niesłusznie zapomnianego pisarza. Jeśli chodzi o powieści to jakiś przesadnie płodny on nie był, ale wszystkie to w zasadzie pierwsza liga. Osobiście polecam też Montauk. Ukłony 🙂