Type and press Enter.

SARMACKI ATLAS GWIAZD NANIEBNYCH / WYPRAWA PIERWSZA / ALNILAM

Szóstego stycznia, roku pańskiego 1676, w końcu postawiłem nogę na stałym globie, w czym zrazu znak boski poznałem, znajdując ratunek od sromoty i pustki, które już ponad miesiąc mnie frasowały, akuratnie na święto Trzech Królów. Nie zwlekając tedy, pacierz nabożnie odmówiłem – czasu do pomyślunku miałem aż nadto, do dobrych koalicyj z niebem powróciłem.

Ze studiów moich i z atlasu niebieskiego wynikało, jakoby ziemia, na której stanąłem, kołowała wokół gwiazdy, co to ją mądre głowy Alnilamem zwą, po środku pasa Oryjonowego świecącej. Chwyciwszy pióro, jąłem kreślić orbity trzech planet Alnilam obiegających, nazwałem je, jak następuje: Kacperią, Melchiorią oraz Baltazarią, a to z racji na dzień święty, który trwał akurat. Wylądowałem w  Baltazarii.

Nad głową niebo modre, pod ciżmą darń zielona, jakżeby nie ruszać przed się z wesołem śpiewem pod wąsem?! Koguta ukryłem tedy w liściastym gęstowiu i wartę nakazałem, na wypadek złego usposobienia tubylców i huzia!, przed siebie! Zaraz po wyjściu na pole, ujrzałem jako tatarak czerniące się w bladej oddali miasto, nie frasowałem się więc nadto, dokąd się kierować. Zbliżyłem się doń, a kształty jego spotężniały w moich oczach okrutnie, ale przyglądać się czasu nie stanęło, oczom moim ukazał się oto widok bezecny! Baltazarianie, nie zważając na wielkie święto, pracowali w najlepsze, gwałt trzeciemu przykazaniu zadając! Na domiar złego, każdy ze stworów modliszkom podobnych, miał aż trzy pary rąk, dzień święty nieważył więc potrójnie!

Oburzenie moje ustąpiło miejsca litości, gdy tylko pomyślałem sobie, że to czerepy niechrzczone, ni zbawienia, ni potępienia, a nawet przykazań nie znające! W te pędy! – zdjąłem kaftan i z pomocą grudy węgla, walającej się po puszczy, uczyniłem na nim obraz przewyborny – orła wspaniałego ze skrzydły rozpostartemi! Sztandar ten świetny zawiesiłem na badylu jakim i, podkręciwszy wąsa, ruszyłem przed się, nieść cywilizacyję owym dzikim stworom!

Gdy tylko stanąłem pośród tego narodu barbarzyńskiego, wbiłem swój proporzec w ziemię, wypiąłem pierś i donośnym głosem oznajmiłem, co następuje: niniejszym włączam tę obcą ziemię do Rzeczypospolitej i czynię ją krajem cywilizowanym i chrześcijańskim! Wasze barbarzyństwo dobiega tedy końca, radujcie się! – Patrzyli na mnie nieufnie, nie radując się wcale, mrucząc za to coś między sobą i nim skończyłem, rzucili się na mnie ci diabli sześcioręcy i bez ceremonji przerwali, nim zaoferowałem chrzest, psubraty! Gwałtem wrzucili na wóz jaki bezkonny, osobliwy i powiedli prosto w miasto, a tam przez trzy dni o wodzie i zielsku jakimś, ledwie zjadliwym, pod kluczem trzymali.

Cała awantura wyjaśniła się w końcu dnia trzeciego, kiedy to wreszcie zaznałem wolności. Mieli tu w Baltazarii tłumacza, stwora co pod pudrem i peruką już w Rzeczypospolitej bywał (a prawiłem na sejmach – trzeba nam mieć baczenie na Pludraków i Francuzów!). Stwór to był wysoki, w chityny barwne strojny, widać dostojnik tutejszy, skłonił się nisko i w te pędy wyjaśnił mi, że w areszcie siedziałem niesłusznie, omyłką wzięli mnie za jednego ze swoich, bo wzrok u nich anemiczny. Dopiero jak po trzech dniach porachowali moje ręce, na jaw wyszła cała awantura! Zdumiałem się tedy, czemu zamykać chcą swoich, a obcych za perypetie przepraszają. Okazało się, że dziwne te stwory najwyżej w świecie cenią znój i obowiązek i że przez sen nawet pracują. A jak który nie pracuje, zdrajcą go z razu obwołują i na kary i mąki przeróżne wiodą! Dziwiło mnie to wielce, ale postanowiłem dać pokój i nie frasować się obyczajami Baltazarian. Jeden tylko ambaras snu mi nie dawał – zbawienie dusz tego biednego narodu, bo jakże to w dzień święty rzemiosłem się trudnić?! Ale i ta myśl z czerepu wyskoczyła, po rozmowie z tłumaczem, wyszedłem bowiem na ulicę ichniej stolicy!

Widok był to taki, że teraz, gdy spisuję te słowa, trapię się okrutnie, czy czytelnik aby za brednie i majaczenia w gorączce ich nie weźmie! Budowle ich przerastały drzewa najwyższe! Nawet jeśli dziesięć dębów najświetniejszych na sobie ustawić, jednego na drugim, nie przerosłyby tych pałaców ogromnych. Wszystkie one gładkie, niby czarnym szkłem obłożone, wszystkie kanciaste – niepodobna w takich mieszkać! A ulice wszystkie gładkie jak jeziora tafle, jakoby z kryształu. I suną po nich we wszystkie strony, pędem niby na igrzyska jakie, owe wozy bezkonne, kanciaste a ciemne, widać wożą wszystkich, przechadzek bowiem nie widać żadnych. Drzew tu nie znajdziesz, ni chaszczy gęstych, owady nie sieką powietrza, ptaki nie kląskają. Jeno szum słychać tych machin tajemnych po drogach sunących! Wszystko com opisał, jako żyw widziałem, co słowem uroczystym i przysięgą na pamięć matczyną potwierdzam!

Oniemiały tym dziwem nieziemskim w słupie soli stałem dobrych chwil kilka, nic, jeno dziwiąc się tym cudom. Wtem jawi się w głowie myśl straszna, sromotne przypomnienie – wszystkie te stwory, pracując we dni święte, siarkę i smołę gotują sobie tydzień w tydzień! Nie ma czasu, trzeba ruszać z odsieczą, nakazuję tedy tłumaczowi swemu i przewodnikowi: prowadź do wojewody, wójta, króla! Trzeba tę grandę w te pędy rozwiązać!

Władca tutejszy, którego imienia alfabetem cywilizowanym spisać się nie da (brzmi ono jak głębokie ziewnięcie, przerwane w połowie atakiem suchot), jak się pokazało, oczekiwał mnie, niemałą ciekawością trawiony. Baltazarianie bywali już w Rzeczypospolitej, z kolei Polak w Baltazarii to są precedensa! Większy od swoich podwładnych, niby trzmiel gigant, siedział władyka ten na zdobnym stolcu. Jak się okazuje i on musiał pracować – jedną parą rąk porządkował bezmiar papierzysk na stole przed sobą, drugą, wyrosłą z pleców, połowił za tronem szczapy drewniane. Trzecią parę, bezczynną, w pełni przeznaczył na spotkanie ze mną, co było, jak dowiedziałem się potem, pokazaniem estymy najwyższej. Wciągnąłem tedy brzuch, podkręciłem wąsy, skłoniłem się nisko i zapewniłem, że z niskim ukłonem przed obliczem wielmożnego, staje pan Sobieski, ale nie ten Sobieski tylko krewniak tamtego daleki, i czem prędzej o posłuch prosi, w duszy bowiem cierniem utkwiła mi groza, jakoby dusze Baltazarian zagrożonymi były od ognia wielkiego; tłumacz tłumaczył.

Król po kilku chwilach namysłu ozwał się. Chciał wiedzieć wprzódy kim jest tamten Sobieski, którym ja nie jestem, po wtóre zaś ciekawiło go, kim są owi Baltazarianie, o których tak się frasuję. Po wyjaśnieniach, upierał się, że jego lud to żadni Baltazarianie, że planeta też nie zowie się Baltazarią a i gwiazdę inaczej wołają. Żadnej z tych nazw które wymienił, ani powtórzyć, ani zapisać nie jestem mocen, uznaje je tedy za bzdury i za oficjalne uważam nazewnictwo własne, polskie, chrześcijańskie. Spór o kwestie nazewnicze przeciągnął się na niemal godzinę i prawie już, oburzony, wyszedłem, gdy do głowy wrócił mi prawdziwy powód całej tej wizytacyi. Tłumaczę tedy, że sprawa wagi jest największej, że o zbawienie całego ludu jego idzie i powiadam, że w niedziele i święta rąk kalać pracą się nie godzi, żadną miarą! I jeśli chce do Rzeczypospolitej i do cywilizowanego świata należeć, trzeba barbaryjskie te praktyki uciąć! Trzeba naukę Rzymską przyjąć, inaczej panoramy ich nieszczęsne!

Wieść tę przyjęli obaj Baltazarianie bez powagi i estymy, bulgocąc przy tym i pośmiewisko sobie czyniąc. I miałem już kaftan drzeć na piersi (teraz, zdobny orłem, prezencję miał ładną) i z braku szabli ciąć tych pogan i celników baltazariańskich słowem ostrym, ale dostrzegł to tłumacz i jął mi w te pędy rozjaśniać: oni już tam wszyscy od dawna są chrześcijany! Księgi święte studiują, pacierze nabożnie odmawiają, a nawet dzień święty świętują – swoją metodą, ale jednak! Nie może być, opieram się, ale z mowy tłumacza jasno wynika, że jednak być może! Baltazarianie od dobrych kilku wieków na ziemi bywają, a to z tej przyczyny, że żaden z globów kosmicznych nie ma tak dobrej jak Ziemia musztardy, handlują tedy ile sił i każdą cenę wypłacić są gotowi! Sami zbyt robotni na objawienia, ukryte prawdy i ksiąg spisywanie, religii nigdy nie mieli, wzięli więc tę naszą, skoro już gotowa, na którą się, przy okazji wymian natknęli. Zaś problem pracy został od razu rozwiązany i to już całe wieki temu – papież Bonifacy VIII dyspensy udzielił i pracować, ile dusza zapragnie, zezwolił, nawet w niedzielę i dusza wcale się od tego nie psowa!

Wpadliśmy sobie tedy w ramiona, jak to Polak z Polakiem (choć obstawali przy tym, że do żadnej Rzeczypospolitej nie należą, iście się przy tym polskim uporem odznaczając) i aż do wieczerzy pogodnie rozprawialiśmy! Z serca spadł mi głaz, co od kilku dni nieznośne przynosił uciśnienie. Wieczerza była wspaniała, nawet najlepszy dzik z naszych lasów tym frykasom równać się nie może. W połowie pożywania przypomniałem sobie, strwożony, że mamy piątek, uspokoiłem się dopiero, gdy zapewniono mnie że i na mięso zdobyli dyspensę!

Przez kolejne dni paktowaliśmy jeszcze w sprawie przyłączenia się Baltazarii do Rzeczypospolitej, którego to mieszkańcy planety uznać uparcie nie chcieli, z czym przyszło mi się niestety w końcu pogodzić. Również nowej nazwy swej planety przyjąć nie chcieli, choć jasno im wystawiałem, że jako odkrywca, mam do nazywania mandat! Obchodziło ich to jednak niewiele, obstawali, że oni już od dawna są odkryci, dobrze wiedzą o sobie samych… w zasadzie od zawsze. Odkrywania i nazywania tedy nie potrzebują! Pobyt na Baltazarii wielce był przyjemny, ale ostatecznie, jako, że wszyscy są tu ciągle czymś zajęci, zacząłem się nudzić, postanowiłem tedy ruszać w dalszą drogę. Poczciwi tubylcy chcieli mnie nawet do kraju zawieźć – wybierali się tam niebawem dla uzupełnienia zapasów musztardy – postanowiłem jednak odmówić, wyczuwając nieopisane przygody, ukryte gdzieś w połach sukni przyszłości. Nie myliłem się wielce.

Pożegnałem tedy swoich gospodarzy, na pożegnanie, poza torbą prowiantu, otrzymałem też kilka słowników, mających być pomocnymi podczas odwiedzin w pobliskich światach. Po godzinie marszu odnalazłem ukrytego w gąszczu koguta, żywił się tu całkiem nieźle, wydał mi się jeszcze bardziej okazałym, niż w dniu, w którym go tutaj zostawiałem. Wsiadłszy na grzbiet swojego wierzchowca, oddaliłem się prosto w wielką i nieodgadnioną czerń kosmosu. Obejrzałem się jeszcze przez ramię, po raz ostatni patrząc na Baltazarię, żałując szczerze, że Rzeczpospolita nie mogła powiększyć się o ziemie tak piękne!

rzecz przepisał niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *