Type and press Enter.

DZIENNIK WIDMOWY #1

Wiadomości, jakimi wymieniamy się z Bocianem dzielą się na cztery kategorie. Pierwsza to rozmowy o życiu. Druga to rozprawy o muzyce, począwszy od industrialu z lat osiemdziesiątych, przez muzykę filmową, aż po pop dla zepsutych nastolatek (zgodnie twierdzimy, że najlepszy jest rzecz jasna ten ostatni). Trzeci rodzaj wiadomości, to zdjęcia miejsc, zazwyczaj są to jakieś zniszczone przystanki autobusowe, sterty palet stojące w polu, nienaturalnie gęsto zarośnięta leśna ścieżka (ukuliśmy specjalne określenie: borelioza passage), jednym słowem miejsca piękne inaczej. Czwartym rodzajem wiadomości są wiadomości wyjściowe. Brzmi to zazwyczaj tak: „Kawa na cmentarzu?”, „Idziemy do Synagogi?” albo „Ej, pizza w żółwiu?” Jednym słowem, piszemy tylko o rzeczach ważnych.

Kilka dni temu padło pytanie o żółwia, Bocian podjechał pod mój dom z Remikiem, dostałem smsa o treści „Cho”, no to poszedłem. Żółw to lokalna pizzeria, gdzie pizzę można kupować „na kawałki”. Jak oni to pieką, nie mam pojęcia. Zawsze zamawiam ćwiartkę, albo dwie, zazwyczaj jesteśmy tam we trójkę, zamawiamy więc nieparzyste ilości pizzy, nijak nie da się tego zamknąć w jakiejś całości, rodzi się więc zasadne pytanie: co dzieje się z resztą pizzy? Będąc na studiach pracowałem w pizzerii, więc mniej więcej domyślam się, co dzieje się z tymi tajemniczymi kawałkami, choć, jak dowodzi mechanika kwantowa, dopóki nie zostaną zaobserwowane, trwają w superpozycji. Remik zawsze je ostro, Bociek wegetariańsko, a ja jestem gdzieś pomiędzy oliwką a ananasem, wiecznie niezdecydowany. I nigdy nie ma z tego całej pizzy, rodzą się zatem w żółwiu całkiem często gorzkie rozmyślania o niekompletności.

Na drogę, do słuchania podczas wożenia się po mieście, spakował Bociek magnetofonową kasetę ze ścieżką dźwiękową do Titanica. Samego Titanica nie mogę strawić, ilekroć przypomnę sobie o nim, myślę mnóstwo brzydkich słów, a jeśli do tego spotkam kogoś, komu film się podobał, słowa te wykrzykuję. Coś o tym, że film trwa trzy godziny, a mógłby trwać godzinę, że to nikczemne babsko przylatuje na ten statek, żeby pomóc tym biednym poszukiwaczom, ale zamiast im pomagać, opowiada im najnudniejszą historię w dziejach, a na końcu całą tę ich pracę niweczy, wyrzucając to i owo w czarną topiel, sama by tam lepiej wskoczyła! A niech Cię, Cameron! Tak czy inaczej kaseta nie zadziałała, może to i lepiej, sam nie wiem. Podczas jedzenia pizzy zastanawialiśmy się, jak skutecznie i bez szwanku dla reszty nagrania wyciąć z taśmy fragment ze śpiewem pięknej Celiny, bo nasze serca zdecydowanie za nią nie idą. Po pizzy uznaliśmy, że trzeba na jakiejś stacji kupić kawę i jechać do lasu z tą kawą. Po drodze było jeszcze gadane o Avatarze, wylała się kolejna fala wyzwisk i okrzyków, z wygrażaniem pięścią daliśmy sobie spokój – staraliśmy się nie wylać kawy. Cameron musiał mieć czkawkę.

Jest taki niezwykły moment, gdy wjeżdża się do lasu wczesnym wieczorem, zwłaszcza, gdy trafia się między drzewa prosto z miasta. Świerki i sosny nagle zastępują domy, robi się jakby ciemniej, bo sięgają wyżej, zasłaniają niebo, potem droga przez jakiś czas zwęża się, a coraz podlejszej jakości asfalt zamienia się w leśną, piaszczystą drogę, ta z kolei przekształca się w dróżkę. To jest ważne i poruszające doświadczenie dla człowieka XXI wieku – taki wjazd w ciemność, bez latarni, bez zasięgu, bez całego tego szumu. Zawsze czuję nabożny lęk przed lasem, zawsze wyobrażam sobie jakieś sceny z zepsutym samochodem i koniecznością marszu w ciemności, zawsze sprawdzam, czy bateria w telefonie nie jest słaba, staram się też nie myśleć o wszystkich pająkach porozpinanych między drzewami. Jest w tym coś groźnego i pięknego, coś, co odczuwamy coraz rzadziej, nagle po prostu dostrzegamy, że jesteśmy w nieco innym miejscu, działającym na trochę innych warunkach. Nie naszych warunkach. I choć niczegośmy nie zauważyli, to mogę się założyć, że w zaroślach po obu stronach piaszczystej dróżki stały jakieś dziwne szeregi. Pewnie dziki z całymi rodzinami, pewnie wiewiórki, pewnie całe pajęcze plemię (a każdy pająk to osiem oczu, mieliśmy więc prawo poczuć ciężar tego spojrzenia), pewnie leśne duchy, pewnie aniołowie stróże sosen i dębów, pewnie święty Hubert w psim zaprzęgu i Bóg wie kto jeszcze.

Nic więc dziwnego, że z miejsca skończyliśmy dyskusję o filmach Camerona, w takich miejscach już tylko o pięknie da się gadać, tylko nabożne tematy poruszać, inaczej się nie da. Zatrzymaliśmy się więc, wysiedliśmy i przy tej gorącej kawie zaczęliśmy o pięknie rozprawiać. Zaczęło się od kwantów, zaczynać trzeba bowiem od podstaw, z Remikiem mocno się jaramy ilekroć można komuś potłumaczyć (na nasz sposób) taką na przykład Zasadę Nieoznaczoności; cieszę się, że nie jestem w tym sam. A potem poszło już z górki, w kierunku piękna bardziej widzialnego. Finalnym momentem tych rozpraw było ogłoszenie pewnej niepisanej zasady – twierdziłem mianowicie, potwierdzając to twierdzenie licznymi obserwacjami, że w każdym empiku pracuje jakaś ruda pani i te rude panie są najpiękniejsze na świecie (jeśli ktoś ma dowody na to, że jest inaczej, niech pisze, z resztą badania przeprowadziłem w góra dziesięciu salonach), będąc tam, każdorazowo, bez względu na to, co kupuję, chcę się oświadczać, szczęśliwie wstyd i świadomość własnej marności niezawodnie chronią przed ośmieszaniem się. I miałem już zacząć improwizować pochwalne hymny i psalmy na cześć tych ciał niebieskich, ale Remik coś zauważył po drugiej stronie drogi, kazał mi zamknąć się i przyjść zobaczyć – pojawił się tam świetlik, potem drugi, trzeci i czwarty, a potem, w głębi lasu zobaczyliśmy ich dziesiątki.

I było to tak mocne i tak piękne, że z miejsca zapomniałem o moich teoriach, psalmach i miłościach. To wyglądało jak jakaś granica, miejsce, w którym kończy się nasz świat, a zaczyna coś innego. Nie śmieliśmy nawet pomyśleć o wchodzeniu w te krzaki, między te drzewa, doskonaleśmy wiedzieli, że tuż przed nami zaczyna się jakaś inna dziedzina, w którą pewnie bez problemu da się wejść, nie wiadomo jednak, czy da się z niej wrócić. Wyobraziłem sobie nawet jak dwóch z nas wraca do domów i potem tłumaczy, co stało się z tym trzecim, co poszedł krok za daleko! Jakieś ciemne królestwo owadów, w którym serce obrasta chityną. Śpiewa się tam jakieś inne pieśni, inne mity i legendy opowiada. Najwyraźniej Pan Bóg musiał, równolegle z naszym, stworzyć jeszcze ten inny świat, nie dla nas. Kogoś innego lepił tam z gliny, komuś innemu nakazywał mnożyć się i brać ziemię w posiadanie. Teraz wisiały tam świetliki, nocna straż niezrozumiałego królestwa. Gdzieś obok, położone w krzakach, tuż poza zasięgiem naszego wzroku, musiały drzemać dwa Cheruby, każdy z mieczem ognistym dla pilnowania tej granicy. Wszystko zobaczyliśmy chyba tylko dzięki temu, że akurat zmorzył je sen.

To są groźne sprawy, woleliśmy nie wpatrywać się zbyt długo, żeby przypadkiem nie stracić równowagi i nie wpaść. Cofnęliśmy się zatem, po drugiej stronie las był już swojski, święty Hubert machał do nas w imieniu całej zwierzęcej braci. Wsiedliśmy w auto, tym razem ja z przodu. Nie próbowaliśmy już włączać Titanica, w sumie niezbyt dobrze pamiętam ten powrót, wszystko gasło, noc niespamiętana.

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *