Type and press Enter.

Z archiwum hair metalu #13 / Pożegnanie z kobrą

Dzisiejsza historia jest raczej nietypowa. Rozpoczyna się 12 kwietnia 1954 roku, kiedy to w niedużym jak na amerykańskie warunki miasteczku South Bend w Indianie przyszedł na świat Mark Free. Zapracowawszy w młodości na miano obieżyświata, trafił w końcu do mekki hair metalu, Los Angeles, gdzie poznał Carmine’a Appice’a, doświadczonego perkusistę i jednego z bohaterów poprzedniego odcinka naszego cyklu.

Obaj panowie prędko doszli do wniosku, że nie od rzeczy byłoby założyć zespół, któremu postanowili nadać dosć dwuznaczne miano King Kobra. Skład grupy uzupełnili dwaj nieźli gitarzyści oraz Johnny Rod, znany nie tylko z późniejszych występów w słynniejszym W.A.S.P., ale i z licznych konfliktów z prawem oraz nadmiernej słabości do substancji psychoaktywnych.

Debiutancki album tej dzikiej piątki, zatytułowany „Ready to Strike”, okazał się jednym z najlepszych hardrockowych krążków 1985 roku. Chłopcy od początku wypracowali własny styl, oparty zarówno na konsekwentnym wizerunku, jak i na charakterystycznym brzmieniu gitar. Kompozycje były zadziorne, ale i melodyjne, a nader utalentowany wokalista nie brał jeńców.

Niestety, na tej jednej płycie zakończyła się przygoda Marka z hair metalem, nad czym można i należy ubolewać. Druga płyta King Kobra, nagrana ledwie rok po pierwszej, przyniosła już bowiem inną muzykę. Ciężkie gitary poszły w odstawkę, do składu grupy dołączył klawiszowiec, a wszystko to w ramach łagodzenia brzmienia i próby dotarcia do szerszej publiczności. Na krążek trafił nawet tytułowy utwór do znanego i u nas filmu „Żelazny orzeł”. Sprzedaż była przyzwoita, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że kobra królewska straciła zęby.

Szefujący grupie Appice próbował jeszcze wprawdzie ratować reputację kobry implantami, wymuszając powrót do hardrockowej stylistyki na trzecim i ostatnim przed rozpadem grupy albumie; w akcji ratunkowej nie uczestniczył już jednak Mark Free, który całkiem niespodziewanie znakomicie odnalazł się w lżejszej stylistyce i postanowił być jej wiernym aż po grób.

Zanim jednak filigranowy blondas oddalił się ku innym muzycznym brzegom, zdążył nagrać wokale do czterech utworów na ścieżkę dźwiękową do horroru klasy D, zatytułowanego „Czarne róże”. To ostatnie utwory z jego zadziornym zaśpiewem – kolejna płyta z jego udziałem, jedyny album grupy Signal, to już zdecydowanie AOR, czyli melodyjna, nieinwazyjna, przyjazna muzyka równie dobrze nadająca się do kotleta, co i do poduszki. Wśród fanów gatunku krążek „Loud & Clear” doczekał się jednak kultowego statusu. I poniekąd można to zrozumieć.

Pech chciał jednak, że ze względu na zawirowania personalne w EMI, wytwórnia nie udzieliła grupie wsparcia promocyjnego, przez co ta przepadła w zalewie tysięcy innych. Sam Mark zyskał już jednak pewną renomę, co zaowocowało chociażby zaproszeniem do zaśpiewania chórków na jedynym albumie jednego z najsłynniejszych kompozytorów i producentów w historii muzyki rozrywkowej, Desmonda Childa. Mark nie zasypiał gruszek w popiele i przystąpił do kolejnego projektu. Unruly Child to również zespół z obszaru AOR, choć na jego debiutanckim albumie było trochę więcej mięsa niż na krążku Signal. Szczególnie podobać się mogła pewna power ballada.

Historia lubi się powtarzać. Debiut Unruly Child przepadł wśród rosnącej fali popularności muzyki grunge i ten świetnie zapowiadający się zespół rychło się rozpadł. Mark podjął jeszcze jeden flirt z Hollywood, śpiewając tytułowy utwór do akcyjniaka „Najlepsi z najlepszych 2” z obciążonymi słynniejszym rodzeństwem Erikiem Robertsem oraz Chrisem Pennem w rolach głównych. W 1993 ukazał się solowy album Marka „Long Way from Love”. A później świat zatrząsł się w posadach.

Otóż w listopadzie 1993 roku Mark ogłosił, że od tej pory nazywa się Marcie. Okazało się, że wokalista od lat cierpiał na dysforię płciową, przez co rozpadło się chociażby jego małżeństwo, i w końcu zdecydował się na operację, by móc zostać kobietą, którą od dawna się czuł. Ten coming out został w środowisku muzycznym przyjęty z niejaką rezerwą, by posłużyć się eufemizmem. Marcie opublikowała jeszcze w 1995 roku płytę „Tormented”, złożoną z piosenek pierwotnie zarejestrowanych na drugi album Unruly Child, ale potem na długie lata zniknęła z widoku, zmagając się z myślami samobójczymi.

Starzy przyjaciele z Unruly Child byli jednymi z nielicznych, którzy nie odwrócili się od wokalistki, i po piętnastu długich latach zdołali ją namówić na powrót na muzyczną scenę. Ta scena wygląda dziś już oczywiście zupełnie inaczej i nasi muzycy pełnią na niej rolę dinozaurów, co jednak nie przeszkadza im nagrywać kolejnych przyjemnych piosenek.

A sama Marcie nadal trzyma się z dala od reflektorów, komunikując się z fanami za pomocą Facebooka i śląc do nich jeden pozytywny przekaz za drugim – oraz niezliczone filmiki z kotami.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *