Type and press Enter.

PRAWDZIWE-NIEPRAWDZIWE NR28, OBRAZ KAROLINY TRESKI / BLEJTRAM #9

Życie pędzone w jednym domu nawarstwia się, rośnie, odkłada. Stojąc w miejscu da się dostrzec kolejne dni, miesiące i lata. Po jakimś czasie na jaw wychodzi braterstwo z brzozą, topolą i dębem, cicho przyjmującymi kolejne słoje, i ziemią z jej warstwami i być może nawet z małżem, co połknął ziarnko piasku.

Jeśli wziąć te warstwy i patrzeć pod górę, słońce prześwietla je tak, że nakładają się na siebie. To co było, ja obecny i ten, który jeszcze nie przyszedł.

Za moim domem, od zachodniej strony rosła czereśnia. Byliśmy dziećmi, więc drzewo w naszych oczach wyglądało jak jakiś stary, zapomniany bóg, do którego nikt poza narodem szpaków już się nie modli. Dobre, niosło nas na swoich gałęziach całe nasze dzieciństwa i dało tyle czerwieni, że do śmierci nie muszę już jeść czereśni, kieszenie mam pełne pestek. Teraz siedzę pod orzechem, czereśni już nie ma, szpacy też odlecieli, modlą się teraz do innych bogów, inni bogowie karmią ich teraz. Ale drzewo jest drzewem, zieleń nakłada się na zieleń, cień na cień, szum na szum, tylko ja nie ten sam.

I jest takie zdjęcie z mojego dzieciństwa, z drugiej strony mojego domu, na ulicy. Wracam na nim ze szkoły na rowerze, który dostałem na Komunię. Wigry-3 to było. Dziurawy asfalt kilka domów, przy drodze co kilkadziesiąt metrów rośnie grusza, jest wiosna, może wczesne lato, mieszkam na samym końcu ulicy, na samej górce, w ostatnim domu. A potem wychodzę tam mając kilkanaście lat, jest więcej latarni. Po kilku latach jest nowy asfalt. Później wszystkie grusze ścięto. Kolejne warstwy. Koniec ulicy, górka.

*

Ten obraz Karoliny Treski chwycił mnie natychmiast. Ciemne bryły drzew i domów, przeplatane ciepłymi snopami świateł, na niebie kończy się dzień, na ulicy świecą już latarnie, zaczyna się wieczór. Światło przeświecające przez gałęzie drzew zlewa się w plamy, żarówki, jak święci, mają aureole, patrzymy przez zmrużone oczy, bo tak, zdaje się, trzeba patrzeć na świat, żeby na jaw wyszły wszystkie jego warstwy (albo przynajmniej ich część).

Na wierzch wypływa pewna kompulsywność z jaką malarka lubi opowiadać, rzecz często goszcząca na jej płótnach. Drzewa zamykają się w kilku prostych bryłach, co, o dziwo, nie odziera ich ani z kołysania, ani z szelestu. Niebo zamiast spokojnie, jak co wieczór gasnąć, wtłoczone jest w kilka granic, przeskakuje z niebiesku w łosoś, w pomarańcz w szarość. Takie rzeczy wzmacniają całą opowieść, nadają jej rytm, wpływają na kształt, wzmacniają charakter i świetne jest to, że autorka sięga po nie najczęściej, gdy mówi o rzeczach zwyczajnych i codziennych, w pewnym sensie potęguje je takie opowiadanie.

Tutaj jest, z tego, co pamiętam, ulica przed jej rodzinnym domem. I tak sobie myślę, ile ulic nakłada się tu na siebie. Niebo pocięte niejednolitymi pasmami światła i kolorów każe gdybać, czy całość przypadkiem nie jest kolażem z wielu wieczorów nałożonych na siebie. Gdy chodzi się tą samą ulicą tysiące razy, to każde przejście jest jak słój dla topoli. Nowa warstwa. Nowe wyjścia, nowe powroty, nowe przejścia. I czy warstwy te odkładają się na nas samych, na miejscach, które mijamy, a może na innych ludziach, ciężko powiedzieć, koniec końców wszystko jest inne.

*

Wyszedłem przed dom wiosną, po miesiącu zamknięcia, stanąłem na drodze, był już wieczór, patrzyłem w dół ulicy zalanej ciepłym światłem lamp ulicznych. I świat jeszcze nigdy nie był tak jak wtedy pusty. Stałem tak może kwadrans, może dłużej i patrzyłem jak nawarstwia się to wszystko, kolejne powłoki i słoje; jak każdy przeszły JA wraca tą ulicą do ostatniego domu na górce, wnosząc z sobą coraz większe klęski. Wielotysięczny, coraz ciemniejszy pochód coraz starszych Syzyfów. Chciałoby się wołać, krzyczeć, żeby zawracali, żeby nie szli tu, gdzie teraz stoję. Ale idą niewzruszenie, nic nie słyszą.

To w końcu zgasło, bo gaśnie przecież wszystko, zostały ciepłe kolumny latarnianego światła znaczące półkilometrową oddal. Czekałem jeszcze chwilę, bo przecież mógł się zjawić też jakiś ja przyszły. Ale nikt nie przyszedł. Poszedłem spać, kolejna warstwa.

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *