Kolor jest na obrazach Jacka Jędrala wydarzeniem niezwykłym, a to przez to, że autor bardzo oszczędnie i subtelnie nim operuje. Za to szarość odmieniana jest na jego płótnach przez wszystkie przypadki i barwy – tak, że gdy idziesz między tymi obrazami, to stonowanie, te spokojne przejścia z cienia w cień usypiają Twoją uwagę, opowiadają historie spokojne i ciche. A potem natykasz się na jeden z obrazów zalanych kolorem i stajesz w miejscu, bo wiesz, że masz przed sobą wydarzenie, że ten obraz opowiada swoją historię mocniej niż pozostałe. Krzyczy głośniej, uderza mocniej, przyciąga wzrok, każe patrzeć dłużej i wnikliwiej – to jest ważna rzecz w malarstwie opierającym się na niedopowiedzeniu – a tak się składa, że obrazy Jędrala są dość zachłanne, kurczowo trzymają swoje historie, dzielą się nimi raczej niechętnie, trzeba je im wydzierać. Tak to działa.
Jednym z najbardziej intrygujących i przyciągających uwagę płócien jest z pewnością Pożar – już same kolory wyróżniają go. Odwrócona plecami kobieta stoi wśród jesiennych drzew, niesie koszyk. Ziemia pod jej stopami jest ruda od liści i gałęzi, a jeśli przyjrzymy się jej pod kątem, odkryjemy plątaninę pociągnięć pędzla, mnóstwo grubych plam farby odczuwalnych pod palcami. To jest rzecz, która w obrazach Jacka niesłychanie mnie porywa – te niewidoczne z przodu warstwy, dodatkowa treść, którą dojrzeć można tylko z bliska i to najlepiej pod kątem. Opowieść o stertach liści i gałęzi, której być może nikt nie dostrzeże, ale ona tam jest, żywa, bogata, pełna ruchu. Czerń przeplata się tu z brązami i rdzami jesieni.
Uwagę skupia jednak co innego – tytułowy pożar na horyzoncie – plama śmiałej pomarańczy i ciężki całun dymu nad nią. Rysujemy linię prostą między spojrzeniem wracającej z lasu kobiety a ogniem w oddali, widzimy i rozumiemy jej zatrzymanie i rezygnację. A nad wszystkim niebo pełne bieli i niebiesku. Błękitne plamy na niebie są tak intensywne i żywe, że niemal kradną całą uwagę, każą wzrokowi podążać dalej, minąć całą grozę i beznadzieję odgrywającej się na ziemi sceny. Sam ogień, choć krzyczy głośno, zdaje się grać marginalną rolę w tym spektaklu. Gdzieś między spienioną, pełną ruchu ziemią, a wzburzonym niebem, mała plamka. Gdyby nie spojrzenie kobiety stojącej między drzewami, zauważylibyśmy ją dopiero po chwili.
Bo cały świat tętni tutaj swoim życiem, zdaje się płomieni nie dostrzegać, ma swoje opowieści. Opowieści o zrudziałych liściach przeplecionych gałęziami na ziemi. Opowieść o opustoszałych drzewach, pnących się lekkimi pociągnięciami pędzla ku niebu. Opowieść spóźnionych ptaków przecinających niebieskie plamy. Wreszcie opowieść samego nieba. I między nimi wszystkimi kobieta wracająca z jesiennego lasu do płonącego domu.
Patrzę na ten obraz i myślę sobie, że żeby dobrze go widzieć, trzeba nieść w sobie pożar, nieść w sobie jakiś ogień i jakąś bezsilność. Dwa lata temu miałem w domu pożar, rzecz raczej spora, straży przyjechało sporo, sporo było dymu i hałasu, sprawa wyglądała naprawdę poważnie. I bardzo dziwnie wspominam ten moment, w którym stałem już przed domem i patrzyłem na cały ten zgiełk – prawie niczego wówczas nie czułem, żadnego przerażenia, żadnej paniki, nic podobnego. Miałem poczucie, że wszystko już zrobiłem: wyprowadziłem na zewnątrz babcię, wyniosłem butlę z gazem, po niej Biblię i Dukaja, pod pachą wytargałem komputer. Stałem tak, patrząc na całe to widowisko i myślałem sobie, że to trochę rozczarowujące, że jeśli płonie ci dom, to powinieneś czuć coś więcej, jakieś poruszenie, rozdarcie, może nawet rozpacz. No ale nie czułem niczego podobnego. Próbowałem nawet podobne odczucia jakoś u siebie wywołać, przebiegłem więc wspomnieniami po życiu spędzonym w tym domu i rzeczywiście, było tam mnóstwo dobrych momentów, ale mimo wszystko żaden z nich wzruszenia nie wywołał. Próbowałem wybiec myślą naprzód, do jakichś czarnych scenariuszy, które pozwoliłyby odczuć grozę. Ale i to pozostawiło mnie obojętnym.
Koniec końców dom nie spłonął i wszystko skończyło się dobrze. Ale to poczucie nijakiej obojętności i pustki, pozostało ze mną, kazało mi głowić się nad nim przez dłuższy czas. Może chodzi o to, że gdy jest się prawdziwie bezsilnym, nie odczuwa się tego aż tak mocno. Dobrze się wtedy wie, że to, co można było zrobić, już się zrobiło. Resztę zostawia się bez żalu. Wybacza się sobie rzeczy, na które nie ma się wpływu. Patrzenie na płonący dom właśnie tego uczy. To jest bardzo ważne uczucie i bardzo się z niego cieszę. W najlepszej książce świata, Siostrach krzyżowych Riemizowa, jest scena w której bohaterki stoją naprzeciw pożaru i oddają płomieniom swój dom. W bezsilności, ale bez żalu (przynajmniej u jednej z nich).
Potem odwraca się i niesie się pożar w sobie po drogach wygnania, tak samo, jak Herbert każe nieść w sobie Miasto.
*
Cała reszta pożarów mojego życia, to historie znacznie mniej spektakularne – bo te inne pożary nosiłem w środku i na nikim, poza mną samym wrażenia raczej nie robiły. To są jakieś pojedyncze i małe sceny, palące i pełne grozy i jakiegoś dziwnego uniesienia. Człowiek o romantycznej duszy pewnie nazwałby je jakimiś wsobnymi zachodami, może nawet różanymi pąkami z płomieni. Ja, jako że romantykiem nie jestem, kocham natomiast Johnny’ego Casha, lubię sobie wyobrażać krąg płomieni.
Pewnego razu spotykałem się z kimś, dobre trzy miesiące zajęło mi zaproszenie jej na kawę, takie mam tempo. Wypiliśmy tę kawę i frytki zjedliśmy, a potem uciekł jej autobus i trzeba było coś zrobić z czasem. Było już ciemno i deszcz padał, poszliśmy więc na cmentarz (no bo gdzie niby mielibyśmy iść?) i gdy tak chodziliśmy między grobami, poprosiłem ją do tańca. Tańczyliśmy więc. Z cmentarza wychodziliśmy trzymając się za ręce. Byłem tak oślepiony łuną tego pożaru, że nie zauważyłem niskiego nadproża bramy i z całej siły wyrżnąłem w nie głową. I tak szczęśliwy, że wcale się tym nie przejąłem. Innym razem wsiadłem w pociąg do Krakowa i znalazłem tam całe szczęście świata podczas kolacji z brokułem w roli głównej.
W tych pożarach, choć są inne, chodzi o to samo – stoisz bezsilny i patrzysz jak ogień postępuje. Wiesz, że niewiele da się zrobić, pozwalasz więc mu na wszystko, nawet jeśli miałby Cię pożreć. Ta sama bezsilność, to samo patrzenie. Potem, gdy już gaśnie, odwracasz się i niesiesz go w sobie dalej. Tak jak niesie się Miasto.
Te rzeczy są na obrazie Jędrala. Trzeba znać bezsilność i trzeba znać utratę, żeby namalować pożar. Ale trzeba też wiedzieć, że nasza historia jest zaledwie jedną z wielu historii. Że obok są drzewa skupione na sięganiu do nieba, że są ptaki, które gdzieś lecą, że niebo i ziemia mają swoje sprawy, którymi bez reszty są pochłonięte. Jest tłum ludzi. I każdy niesie w środku swój własny, mały pożar, swoje bezsilności.
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.