Type and press Enter.

DO GWIAZD / O TYM, JAK SANDERSON ZAMIENIŁ CZARY NA LASERY I CZY BYŁO WARTO

W życiu każdego cnotliwego człowieka przychodzi taki moment, w którym musi oddać się fantazjowaniu, odegrać w głowie role, na które współczesny, nudny świat zwyczajnie nie pozwala. Inaczej biegał będzie po krzakach w przykrótkim stroju i z kijem w ręku zwalczał wszystkie objawy bezprawia. Jako że samosądy to rzecz raczej niedobra, lepiej ciągoty te skanalizować w jakiś inny sposób – najlepszym ujściem dla pobudzonej fantazji jest rzecz jasna literatura przygodowa.

Po Do gwiazd, pierwszy tom cyklu Skyward autorstwa Brandona Sandersona, sięgam właśnie przez wzgląd na autora. Miałem z nim już do czynienia przy okazji kreowanych przez niego światów fantasy – dwie gigantyczne serie: Archiwum burzowego światła i Ostatnie Imperium, łącznie dziesięć tomów, w porywach sięgających tysiąca stron, to aż nadto, żeby oswoić się z jakimkolwiek autorem. Mogę rzec, że beczkę soli zjadłem.

Problem z Sandersonem polega na tym, że typ ma niepohamowane ciągoty do budowania wielkich uniwersów, wypełniania ich wielkimi przygodami i rozciągania na ciągnące się w nieskończoność cykle. W przypadku Archiwum dałem sobie spokój po dwu tomach, jest to zbyt rozciągnięte (choć jak wiemy, fantasy to gatunek korzystający z tego, że dane doświadczenia muszą zwyczajnie trwać), poza tym nieznośna maniera przeplatania losów kilku bohaterów i przerywania opowieści w decydujących momentach, skutecznie odstraszyły mnie od bądź co bądź świetnego cyklu. Na szczęście do Ostatniego Imperium serca nie straciłem – zwięźlejsza i nieprzerywana forma opowiadania rozwiązuje problem. Poza tym autor pilnie dba, by cykl z tomu na tom zmieniał tempo, wprowadza kilka sporych zmian, dzięki którym seria zachowuje świeżość. Obecnie czekam na jego kolejny tom, Sanderson zapowiedział, że ten pojawi się, po tym, jak upora się z kolejną częścią Archiwum. No, uporał się już jakieś trzy lata temu, ale w międzyczasie wpadł na pomysł spisania Skyward, kolejnego cyklu, trylogii science-fiction. I tak docieramy do punktu wyjścia.

Moje pierwsze odczucie to swego rodzaju ulga – autor nie porywa się na kolejną gigantyczną sagę, wypełnioną dziesiątkami postaci, których losy rozciągają się na całe lata i tysiące stron. Jest bardziej skondensowany, zwięzły i w sumie cieszy mnie to, leniwy jestem. Historia wygląda tak: resztki ludzkości bronią się na planecie, na której rozbiły się kilka pokoleń wcześniej, doskwierają im tam zajadłe ataki obcych, nie pozwalających ludzkości na rozwój i wyrwanie się ku gwiazdom – tak mniej więcej nakreśla się tło dla fabuły. Główną bohaterką jest nastoletnia Spin, córka okrytego niesławą pilota, która sama też chce latać i walczyć, tak, by przywrócić dobre imię rodzinie. I to wszystko, tło naszkicowane oszczędnie, za to żywiołowa i pełna werwy bohaterka na pierwszym planie.

Od początku widać, że Do gwiazd zwraca się raczej ku nieco młodszemu czytelnikowi. Jest tu zdecydowanie mniej przemocy i mroku niż w starszych książkach autora, a rozbudowane intrygi, zdrady i sojusze, zostają zastąpione złożonymi emocjami autorki. Odczuwam trochę zgrzytów ze scenami w szkole pilotażu, gdzie bohaterka spotyka się z niesprawiedliwym traktowaniem ze strony przełożonych i lekkim wyobcowaniem w grupie rówieśników, pochodzących przeważnie z bardziej uprzywilejowanych grup społecznych (ogólnie temat nierówności i warstw społeczeństwa dość często zajmuje autora, odgrywa ważną rolę w każdej jego książkę, po którą sięgnąłem). Jest to trochę męczące, ale na szczęście autor poświęca więcej uwagi samej akcji niż westchnieniom i wątpliwościom smutnej nastolatki. Taka trochę kalka z dziesiątek innych historii, w których bohater przejść musi przez takie, albo inne przeciwności, by w końcu dowieść swojej wartości. Na pierwszym planie zawsze stoi to życie wewnętrzne bohaterki i owa przemiana, która z wyautowanej córki tchórza ma ją domyślnie przemienić w prawdziwą heroinę, siejącą postrach w oddziałach wroga. Coś co znacznie częściej znajduję czytając fantasy, nie sf.

I to ogólnie jest fantasy przebrane za fikcję naukową. Cwaniak Sanderson wymyślił wszystkich tych kosmitów, obce planety, myśliwce statki i lasery ale tak naprawdę to jest tylko scenografia. W pewnym momencie bohaterka znajduje w opuszczonej jaskini stary, wyposażony w sztuczną inteligencję statek, wymagający naprawy, ale jeśli spotkałaby tam smoka, którego trzeba wyleczyć, różnica nie byłaby wielka. Tło można by podmienić i nie trzeba by zmieniać ani jednej decyzji fabularnej.

Ten wodolej, Sanderson jest na szczęście opowiadaczem wcale zręcznym i tą swoją prostą opowiastką zdołał mnie zaciekawić, trzymać do końca, a nawet obudzić we mnie dość intensywne emocje, zakładam, że młodszy odbiorca będzie tym bardziej porwany. Kilka zwrotów akcji, kilka momentów, w których książka nagle skręca w niespodziewane i nieoczywiste strony to doprawdy miłe niespodzianki, których wcale a wcale się nie spodziewałem.

Ciekawa jest też sama bohaterka, Spin. Z jednej strony powiela mnóstwo schematów, z drugiej jednak, dzięki temu, jak poprowadzona jest historia, przyglądać jej się można z ciągłą uwagą i bez nudy. Oszczędzono nam szczęśliwie wątków romantycznych, w skutek czego opowieść o odwadze i przełamywaniu uprzedzeń i trudów jest wyraźniejsza i bardziej znośna. W to miejsce dostajemy mnóstwo zabawnych interakcji z rówieśnikami i gadającym statkiem, fajnie.

Mam wrażenie, że postać żeńskiej heroiny to w fantastyce motyw często zaniedbywany i Brandon chyba postawił sobie za punkt honoru odczarowanie tego stanu. Jego bohaterki nie emanują ani seksem, ani przesadną, pełną przemocy szorstkością, jakich moglibyśmy spodziewać się w pełnych akcji i przygód historiach. One miewają bogate życie wewnętrzne, mnóstwo obaw i niepewności, które przełamać muszą, przez co to ich przechodzenie przez wszelakiej maści przeciwności jest procesem wiarygodnym, czymś, co można współodczuwać.

W kontekście wcześniejszych książek Sandersona, Do gwiazd wypada znacznie skromniej i trzeba mieć to na uwadze. Sam nie mam akurat sił na jakieś większe i rozbudowane opowieści, więc z tej zwięzłości i liniowości mocno się cieszę. Już dziś (27 października, przynajmniej w wersji audiobookowej) ukazuje się druga część cyklu, trzecia zapowiedziana jest na rok 2021 i mam tylko nadzieję, że Sanderson nie zachowa się jak Sanderson i w międzyczasie nie postanowi wcisnąć kolejnej, niedomkniętej serii. O tym, jak wypadnie drugi tom pewnie dam gdzieś znać, choć wątpię by dorobił się osobnego tekstu, zaraz po tomie pierwszym (no chyba, że okaże się wyraźnie inny). Wiążę z nim nadzieję na kilka kolejnych godzin niezobowiązującej i prostej zabawy, bez zbytecznego mnożenia bytów, wątków i postaci.

Sięgając warto pamiętać o tym, że książka w porównaniu z takim Archiwum burzowego światła może wydać się prostą i krótką. Wziąć też pod uwagę trzeba, że celuje raczej w młodszego czytelnika i przygodowość, przez co nieco mniej jest w niej przemocy i ciężkich wątków. Jeśli ktoś ma ochotę trochę polatać w kosmosie i postrzelać laserami, to bawił się będzie raczej dobrze.

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *